Wiadomo, że antykomunizm i wykluczenie marksizmu stanowią u nas podstawowe idee dla legitymizacji kształtowanego po 1989 roku ustroju. I mimo, że opozycja, która przejęła wtedy władzę, nie była ani liczna, ani zbyt tęga umysłowo, ich upowszechnienie dokonało się pomyślnie i w miarę szybko. Bynajmniej jednak nie dlatego, że spłynął na polską ziemię Duch Święty, a rządzących wspomogły zastępy anielskie. Stało się to głównie za sprawą tych inteligentów, którzy jeszcze przed czerwcowymi wyborami deklarowali przywiązanie do socjalistycznej ojczyzny i marksistowski światopogląd. A był ich, doprawdy, legion.
To oni (poza wąską grupą) po politycznym recyklingu nawrócili się na „prawdziwą” dla Polaków wiarę. Szybko stali się niezastąpieni na uczelniach, w „odnowionych” albo nowych gazetach; w telewizji, radiu i w wydawnictwach. Zasilili też kierownicze kadry wszystkich powstających partii, łącznie ze skrajnie prawicowymi. Chwalą ich więc proboszczowie, jako prawych katolików. Trzymający zaś władze – cenią jako fachowców. I już zapomniano, że wielu z nich (także bezpartyjnych) niemal każdy dzień przed transformacją zaczynało od uniżonego telefonu do właściwego sobie komitetu PZPR, jak po niej – od modlitwy.
Aż się wierzyć nie chce, że wszystko to poszło tak prosto. Niejako z dnia na dzień.
Prawdziwy etos inteligencji
Nie należy wszakże temu się dziwić i moralizować. Wietrzyć w ich postawach wiarołomstwo, obłudę czy cynizm. Przeciwnie: takie ich postawy stanowiły (i stanowią) normalny sposób zachowania się inteligencji. I nie pierwszy raz w historii. To na pozór tylko kierują nimi „wartości”: uczciwość intelektualna, poszukiwanie (nawet niewygodnej) prawdy, bezkompromisowość w jej głoszeniu, odwaga oraz walka o właściwe warunki jej społecznej obecności. Faktycznie przyświeca im tylko to, co wypływa z ich statusu społecznego.
Klucza zaś do jego zrozumienia już dawno temu dostarczył Marks w swych „Teoriach wartości dodatkowej”. Pokazał tam, iż jest ona tylko klasą sług. Służba jej natomiast polega m.in. na tym, że wytwarza intelektualne środki i zasady legitymizacji każdego aktualnie istniejącego ustroju politycznego i ekonomicznego. Ale już za to, czy panuje taki lub inny system, nie czuje się odpowiedzialna. Słudzy bowiem nie powołują swych panów. Oni się tylko u nich najmują. Wszystkie zaś ustroje są z perspektywy tej klasy tylko nieprzewidywalnymi wytworami społecznych żywiołów, które powołują jednych i degradują innych panów.
Owa klasa sług czuje się wszakże odpowiedzialna za to, czy używane przez nią środki legitymizacji są skuteczne, czy nie. W ich przecież tworzeniu i stosowaniu wyraża się jej rzeczywisty etos i fachowość. Od tego też zależy prestiż jej członków, ich pozycja społeczna, standard życia. Prawda natomiast, i inne aksjologiczne cymelia, jeżeli okazują się w tej służbie pożyteczne, zostaną użyte tylko w myśl zasady: „Po co kłamać, skoro prawda się bardziej opłaca”. Jeśli jednak mogłaby ona zaszkodzić w legitymizacji panującego ustroju, bo odbiega od norm panującej poprawności politycznej, stworzy ona mniej lub bardziej ponętne intelektualnie sposoby obniżenia jej rangi lub całkowitego zdezawuowania.
Celują w tym zwłaszcza dziennikarze i nauczyciele. Jednakże politologowie, socjologowie, filozofowie, ekonomiści itp. też nie są od nich gorsi. Zdarzało mi się nie raz spotykać jeszcze niedawnych, żarliwych towarzyszy, którzy po politycznych przemianach cieszyli się jak dzieci, że wiele z tego, co dotąd pisali, łatwo daje się uzgodnić np. z tzw. „społeczną nauką” Kościoła lub wprost z filozofią Jana Pawła II. Narzekali też głośno na „komunę”.
Dopełnieniem zaś tego były po 1989 r. specyficzne praktyki akademickie (zwłaszcza w obrębie dydaktyki). Polegały one na prymitywnym podmienianiu tego, co w minionym ustroju uchodziło za ideologicznie pozytywne na to, co poprzednio było negatywne, a teraz pachnie jak Adam Michnik: perfumami antykomunizmu. Na przykład: marksistowskiej filozofii na analityczną, czy ekonomii politycznej socjalizmu na ekonomią neoliberalną.
Nie zapomnę też rozmowy z 1996 roku z pewnym znanym profesorem filozofii, ongiś głośnym marksistą, który mi w pewnym momencie przy piwie powiedział: „Co za pech, Janku, cała nasza wiedza, która zdawała się tak głęboka i prawdziwa, unieważniona została przez kartki wyborcze z czerwca 1989 roku. Cóż, trzeba teraz szukać prawdy gdzie indziej i nauczyć się myśleć inaczej. Pech, prawdziwy pech„.
Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji od czasu transformacji ustrojowej w 1989 r. nie pojawiły się żadne rzetelne badania nad recepcją Marksa, choćby w okresie istnienia PRL oraz badania nad nurtami i filozoficznymi sporami w ówczesnych wersjach marksizmu. Brak również analiz ich społecznego, ideologicznego i politycznego uwikłania. Stanowi to intelektualnie skandaliczną dziurę poznawczą.
W różnych natomiast rozprawach i książkach minionego dwudziestopięciolecia napotyka się tylko mniej lub bardziej wzgardliwe wzmianki o tym, że kanoniczną wersję myślenia o Marksie i filozofii marksistowskiej stanowiła wtedy tylko książka Józefa Stalina „O materializmie dialektycznym i historycznym„. Jej to schematy i uproszczenia zadomowiły się podobno potem w licznych, podręcznikowych „cegłach”, mielonych w intelektualnych i ideologicznych młynach Polski, krajów tzw. „bloku wschodniego” i komunistycznych partii na całym świecie. Były też one, jak się głosi, wszechobecne nie tylko w refleksji nad historią czy filozofią, ale i nad ekonomią, historią gospodarki, nad każdą dziedziną społecznej działalności.
Jednakże, co charakterystyczne, nie zauważa się w ówczesnej myśli marksistowskiej niczego poza owymi schematami i ich mieleniem. Taka zaś postawa sytuuje się na poziomie potocznych, dziennikarskich ujęć życia w realnym socjalizmie, które sprowadzają je do ponurej egzystencji wśród wszechwładnej i wszechobecnej bezpieki oraz pustych sklepowych półek, wypełnionych co najwyżej octem.
Naturalne więc, że najczęściej spotykaną postawą w inteligenckiej klasie sług, legitymizujących aktualny ustrój, dominuje pogardliwe sprowadzanie całokształtu ówczesnych praktyk teoretycznych marksistów do wypełniania tych schematów, zależnie od doraźnych zapotrzebowań ideologicznych rządzącej wtedy partii. Jest to łatwe, przyjemne i uchodzi nawet za eleganckie.
Inteligent w kapitalizmie
Należy jednak dodać, że współczesne funkcjonowanie owej klasy zostało przesądzone już w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku. Wraz z – jak to zauważa M. Weber – postępującą „amerykanizacją” uczelni i instytucji naukowych. Polegała zaś ona na ich przekształcaniu w kapitalistyczne przedsiębiorstwa państwowe, którymi zarządza się przy udziale ogromnych środków finansowych i rzeczowych. Właśnie po transformacji owa „amerykanizacja” została narzucona naszej inteligencji.
Sprawia to, że sytuacja pracownika naukowego (także więc filozofa, socjologa, politologa, ekonomisty itp.) jest taka sama, jak robotnika w fabryce. Obaj bowiem są oddzieleni od środków produkcji. Naukowy zaś pracownik (jak i robotnik) całkowicie zdany jest nie tylko na zależność finansową, ale i na przydzielone mu środki pracy (m.in. biblioteki, sale wykładowe, gabinety i ich wyposażenie, dzisiaj komputery itp.). „W rezultacie – pisze Weber – jest on w równym stopniu zależny od dyrektora instytutu, co pracownik w fabryce (dyrektor instytutu uważa bowiem w całkiem dobrej wierze, że ów instytut jest „j e g o” i że to on w nim rządzi) i znajduje się często w podobnie krytycznym położeniu jak każdy „proletariusz” oraz asystent amerykańskiego uniwersytetu”.
Niestety autor „Nauki jako zawodu i powołania” nie rozwija tego wątku. A szkoda. Stwarzał bowiem szansę badania wpływu tej kapitalistycznej zależności na produkowanie ideologicznych środków legitymizacji ustroju przez zorganizowaną w państwowych aparatach ideologicznych klasę akademickich sług. Te bowiem kapitalistyczne przedsiębiorstwa naukowe to hierarchiczne struktury podwładnych i przewodzących, których władza, podobnie jak w fabryce nad pracą robotnika, rozciąga się tutaj na przedmiot ich pracy oraz wpływa na charakter, ideologiczną wymowę i jakość jej rezultatów.
Jeśli więc nie akceptujemy naiwnie idealistycznego poglądu, że wszyscy pracownicy danego naukowego przedsiębiorstwa kierują się tylko uczciwością intelektualną, to trzeba też przyjąć, że podstawową przesłanką ich działań jest utrzymanie się na stanowisku i wspinanie się po szczeblach zarówno naukowej, jak i administracyjnej hierarchii.
Nie przypadkiem tedy niemal powszechnie obowiązuje dziś w Polsce norma, że gdy się z kimś (zwłaszcza wysoko utytułowanym) rozmawia o dowolnym problemie z teorii historii, ekonomii, polityki czy kultury, dialog ma szansę być rzeczowy, dopóki nie nastąpi konieczność pozytywnego odwołania się np. do Marksa. Wtedy znika często meritum sprawy. Rozmówca wpada w roztargnienie, lub, co nierzadkie, wzrusza ramionami i wypomina Marksowi grzechy komunizmu i zbrodnie rewolucjonistów. I to mimo faktu, że wiele ze znaczących jego odkryć już dawno weszło do akademickiego elementarza myślenia o świecie społecznym, ekonomii i polityce. Tak, jakby polityczna anatema i prawna kryminalizacja stanowiły kryteria prawdy i wyznaczały zarazem rangę teoretyczną i zasady selekcji źródeł poznawczych oraz sposobów odnoszenia się do nich. Służba bowiem „zobowiązuje”, jak konieczność zarabiania na chleb i paliwo do samochodu. A chęć utrzymania publicznej obecności, i to na pierwszym planie, usprawiedliwi wszystko.
W tej sytuacji, niestety, niejeden z takich poważnych intelektualistów obiektywnie obniża swe loty do medialnej, ale poprawnej politycznie, magmy ideowej. I jest często z nim tak, jak było z pewnymi dziewiętnastowiecznymi intelektualistami francuskimi, z ich stosunkiem wobec ówczesnej rzeczywistości społecznej, którzy – jak czytamy w „18 Brumaire Ludwika Bonaparte” – w teorii docierali zaledwie tam, gdzie w praktyce dochodzą sklepikarze, albowiem mają wspólny horyzont myślenia i postępowania.
I na miarę tego horyzontu, niestety, dokonuje się wciąż legitymizacja panującego nam ustroju. Każdy widzi, jaka to czyni klasa i z jaką klasą.
Jan Kurowicki