1. Wartości i odczarowani bogowie
Do zgodnego z moralnymi wartościami uczestnictwa w polityce, wedle jednych, wystarczy Dekalog i ewangeliczne kazanie na górze; według innych – uczciwość, odpowiedzialność za wspólnotę i kierowanie się wskazaniami sumienia. W obu tych przypadkach wymaga się zaangażowania i wiary w aksjologiczny sens podejmowanych działań. Etyka i/lub kierunek serca znajduje się tu przed poznaniem. To bowiem, co poznawczo dla obecności w polityce potrzebne, lub stanowi o trudnościach w realizacji jej wartości, zdaje się bezpośrednio ujawniać w praktyce. A wyraża się w konkretnych doświadczeniach i przeżyciach.
W „Polityce jako zawodzie i powołaniu” M. Weber wykazał wszakże, że we współczesnej praktyce politycznej wartości i zasady Dekalogu, jak i obecne w owym kazaniu, nie dają się zoperacjonalizować (1). Pozostają jeno w sferze wzniosłych deklaracji. W innym zaś miejscu dodaje, że gdy po średniowieczu świat pozbawiony został otuliny religijnego sacrum, na człowieczym firmamencie nie zajaśniały nowe wartości, za którymi w polityce można by podążać. Stało się coś innego. Nastał pochmurny dzień powszedni, czas prozaiczności (2). W nim natomiast: „Odczarowani dawni bogowie przybierają postać bezosobowych mocy, powstają z grobów, dążą do zapanowania nad naszym życiem i ponownie zaczynają ze sobą odwieczną walkę. Sprostanie takiej p o w s z e d n i o ś c i stało się jednak bardzo trudne dla człowieka współczesnego (…). Wszelka pogoń za „przeżyciem” pochodzi z tej słabości. Słabością jest bowiem, jeśli ktoś nie może spojrzeć w najsurowsze oblicze przeznaczenia epoki, w jakiej żyje” (3). Nie wystarcza więc czucie i wiara, etyczne rodzynki w postawie polityka. Bez chłodu rzetelnego poznania, może i sycą go one duchowo; nie zabezpieczają jednak przed powstałymi z grobu demonami. A te ucieleśniają się w polityce i wszystko gmatwają.
Co więc czynić należy? Oto parę dobrych dziesiątków lat temu L. Kołakowski ogłosił esej „Etyka bez kodeksu”. Wykazywał w nim, że wszelkie kodeksy moralne, także w zastosowaniu do polityki, nie mają sensu. Stanowią bowiem sita, z których zbyt szybko i obficie wycieka woda zbiorowego i jednostkowego życia. Życie to bowiem składa się z sytuacji moralnie konfliktowych. Nie da się więc rygorystycznie rozstrzygać jego dylematów wedle żądań kodeksowych norm. Z kolei każdy kodeks zbyt łatwo może stać się przysłoną hipokryzji i faryzejstwa. Nie ma bowiem działania ludzkiego, którego nie dałoby się uzasadnić jakimś szczytnym ideałem czy moralną zasadą. Postulował tedy etykę bez kodeksu, czyli postawą, w obrębie której decyzje aksjologiczne podejmowane są na podstawie człowieczej intuicji moralnej, przy świadomości jej ryzyka i w ciągłym poczuciu niepewności (4). Wbrew Weberowi więc podtrzymywał wiarę w rangę przeżyć i ujawniających się w nich wartości. Nie bał się demonów.
Kołakowski swój esej pisał w Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Miał wtedy głównie na uwadze dwa kodeksy: etyki socjalistycznej, czyniącej miarą polityki i ludzkiej aktywności ideały braterstwa, równości i sprawiedliwości, które na jego oczach wyradzały się w swe zaprzeczenia. Miał też wszakże na uwadze właśnie Dekalog, zbyt łatwo, jego zdaniem, stający się w historii usprawiedliwieniem i sztandarem sprzecznych interesów i fanatyzmów. Autor chciał, by wybory moralne zarówno w życiu jednostkowym, jak i w polityce, były samoistnymi aktami ludzkiej wolności. Pragnął też, aby każdemu towarzyszyło brzemię odpowiedzialności i nieustanna troska, wynikająca z ryzyka decyzji. Obu kodeksom tedy mówił „nie”, chcąc widzieć postawy otwarte i krytyczne. Stąd też w innym swym eseju: „Kapłan i błazen” (5) przeciwstawiał – zasklepione w sobie – doktrynerstwo ideologiczne i religijne postaw kapłańskich, roszczących pretensje do nieomylności, prawdy i słuszności, zawsze w imię aktualnie panującego układu – postawom przybierającym właśnie błazeńską postać: wszystko kwestionującym, lecz nie w imię odmowy odpowiedzialności, lecz z buntu przeciw zaślepieniu czy karnej bezmyślności.
Zarówno „Etyka bez kodeksu”, jak i „Kapłan i błazen” stanowiły istotny zaczyn myślowy zwłaszcza dla pokolenia, które w dorosłość wkroczyło pod koniec lat sześćdziesiątych. Oba te eseje, choć, jak widzę to obecnie, nie dorastały do głębi ujęć Webera, zdawały się zawierać zwięzłą kwintesencję i ocenę tego, co działo się w świecie XX wieku, zwłaszcza w Polsce podczas i po II Wojnie Światowej i stanowiły odpowiedź na narosłe dylematy. Byłem esejami tymi zafascynowany, bo właśnie do tego pokolenia należę.
Rodziły jednak one kolejne pytania i wątpliwości. Przede wszystkim: czy odpowiedzialność, która się wspiera tylko na intuicji moralnej nie prowadzi albo do trwania w beztrokim błaznowaniu albo do zasklepienia w rozterkach bez wyjścia? Jedno i drugie bowiem jest w pełni uprawnione w literaturze i sztuce, w życiu natomiast sprawy się komplikują. Cóż więc z tym życiem zrobić? Można oczywiście błaznować lub pogrążyć w rozmyślaniach, gdy się jest intelektualistą, co jednak mają czynić zwykli ludzie?
Do dziś nie mam odpowiedzi na te pytania, choć przekonał mnie Kołakowski do bezsensowności wszelkich kodeksów i zaszczepił odrazę do ich kapłanów. Wiem wprawdzie, że bez odpowiedzi na nie – świat się nie zawali, że obok nich wyrastają jeszcze inne pytania, jak niedawno jeszcze krzyże na Krakowskim Przedmieściu pod Pałacem Prezydenckim, ale nie wystarczy żadna moralna policja w polityce i życiu prywatnym, aby przestały mnie gryźć wątpliwości.
Uciekam dlatego w przestronny świat fikcji.
2. Żądanie zadośćuczynienia
Oto w ostatni marcowy poniedziałek 2011 r. powtórzono w TVP 1 świetny spektakl W. Krzystka według sztuki F. Duerenmatta pt. „Wizyta starszej pani”. Tak wszakże został on skonstruowany, że zaleca się nie tylko estetycznie, ale stanowić może godny teoretycznej uwagi, artystyczny obraz współczesnych relacji między etyką i polityką. I to mimo tego, że bezpośrednio jej nie dotyczy. Jego bowiem tematem jest zemsta nadszarpniętej przez ząb czasu milionerki na mieszkańcach pewnego miasteczka za krzywdy, jakich od nich onegdaj doznała.
Żyła oto w nim ona za młodu i tam pozbawiono ją godności za sprawa wiarołomnego kochanka. Wyparł się on bowiem sprawstwa życia poczętego na jej ciele. Oskarżył o dziwkarstwo i (pośrednio) wepchnął w prostytucję. Wprawdzie wyciągnął ją z tego fachu i poślubił obrzydliwie bogaty (ormiański) miliarder, który zresztą szczęśliwie dla niej rychło umarł i majątek jej zostawił, jednak kolec krzywdy nie pozwolił jej tym się cieszyć. Użyła więc najpierw swego bogactwa, by miasteczko stało się ubogą, pozbawioną perspektyw dziurą. A kiedy to nastąpiło – zjawiła się w nim. Rychło w czas, bo po trzydziestu latach od zajść z młodości. Z jednym zamiarem: by moralnie mieszkańców upokorzyć, a kochanka – ich rękoma – zabić.
Temat ten jest na miarę powieści dla kucharek czy telewizyjnej telenoweli. Pod piórem autora jednak i dzięki artystycznemu wyczuciu reżysera, stał się on wszakże jedynie osnową spektaklu. W środku zaś migocą właśnie relacje między etyką i polityką, przybierając kształt społeczny, psychologiczny i egzystencjalny. Oczywiście pojawiają się tu nieuchronnie wątki tragiczne i tragikomiczne, lecz, w świetle ironii, przenikającej całość, nie wyciskają one tylko łez ani też nie śmieszą zbyt często. Służą utrzymaniu napięcia i nadają wyrazistość przedstawieniu.
Tak zatem na dworzec do miejscowości na miarę Lwówka Śląskiego czy innej zapyziałej dziury w Kotlinie Jeleniogórskiej przybywa pociągiem pośpiesznym bohaterka. Zatrzymuje go bezprawnie, pociągając za hamulec bezpieczeństwa. Tu czekają już na nią (bo zapowiedziała swe przybicie) co znaczniejsi obywatele miasteczka z burmistrzem i dawnym kochasiem. Ona zaś tak sowicie opłaca awanturującego się o wymuszenie postoju konduktora, że wprawia ich w zdumienie, ale budzi nadzieje na to, co może uczynić dla miejsca swej młodości. Kiedy więc po rozgoszczeniu się w hotelu przybywa na spotkanie z nimi w urzędzie miasta, spływają na nią komplementy. A gdy deklaruje, że zamierza na potrzeby tej dziury przeznaczyć pół miliarda dolarów, a drugie tyle dać jego mieszkańcom do podziału, wzbudza entuzjazm. Nie trwa on jednak długo, bo zaraz też stawia warunek: za niegdyś doznane krzywdy chce, by uśmiercono jej dawnego kochanka.
Na początku warunek ten zostaje odrzucony. Przyznano, że dopuścił się on niegodziwości. Sąd uwierzył wtedy fałszywemu świadectwu. Niesłusznie spotkało ją potępienie. Wyrażono ubolewanie z powodu śmierci jej dziecka i upadku w prostytucję. Aliści, jak powiedziano, upłynęło już kilka dziesiątków lat. Wszystko to się prawnie przedawniło; moralnie zaś zatarło. Życie poszło swoją drogą i czas pokazał, że ani działania mieszkańców ani bezpośredniego jej krzywdziciela nie biegły tylko drogą zła. On zresztą stał się szacownym obywatelem. Może niebawem obejmie urząd burmistrza. Niedopuszczalne jest więc żądanie kary niewspółmiernej do czynu. Wskazana jest raczej wielkoduszność. A samo jej życzenie, by wyrok wydało i wykonało miasto, jest nie tyle zadośćuczynieniem, co haniebnym upokarzaniem jego obywateli. Wszyscy więc mogą współczuć starszej, bogatej pani za to, co spotkało ją jako młodziutką Klarę, ale nic więcej.
Ona wszakże uznała, że to zbyt mało, bo co dla innych stało się może przedawnione, dla niej wciąż trwa w kształcie jej losu, którego już nic nie może odwrócić. Żąda więc sprawiedliwości i oświadcza, że będzie do skutku na nią czekała. Wraz z (oczywiście) połową miliarda dla miasta i drugą połową do podziału.
Na początku wszyscy stają po stronie jej krzywdziciela. Ale czas płynie i sytuacja się zmienia. Stopniowo, najpierw ukradkiem, potem otwarcie, zaczynają się zapożyczać i żyć na kredyt, jakby mieli pewność, że ktoś ich długi pokryje. Kupują buty, ubrania, lepsze papierosy i alkohol. Proboszcz sprawia nowy dzwon do kościoła. Burmistrz planuje nowy ratusz. Nawet żona sprawcy nieszczęść Klary uposaża się w drogie futro. Bezrobotny ich syn – w samochód. A córka nie tylko elegancko się stroi, ale i zapisuje na lekcje angielskiego i francuskiego. I wszyscy zapewniają go, że tu wcale nie chodzi o jego głowę, za którą zapłacić ma starsza pani. Biorą zaś na kredyt różne atrakcje, bo potrzebują tego, co na skinienie im dają. Z drugiej strony nawet burmistrz nie widziałby niczego dziwnego, gdyby się śmiertelnie postrzelił np. podczas czyszczenia myśliwskiej strzelby, którą właśnie przyniósł mu w prezencie.
Bohater sztuki czuje się tedy osaczony i zaszczuty. Początkowo miota się. Szuka wyjścia, sojuszników. Z czasem jednak sytuacja staje się dlań tak nieznośna, że z rezygnacją oczekuje śmierci. Nawet zdaje się rozumieć intencje współmieszkańców. W międzyczasie pojawiają się w miasteczku radiowi i telewizyjni dziennikarze. Zwietrzyli tu bowiem oni dla siebie sensację, która nadaje się na niejednego newsa.
Istotniejsze jednak znaczenie dla sensu spektaklu ma wymiana zdań między miliarderką a dyrektorem miejscowej szkoły – humanistą. Kiedy oto słyszy ona, że ma wiekopomną możliwość, aby bezinteresownie wydźwignąć miasto ze stanu wegetacji, mówi, że to ona właśnie świadomie im go zafundowała, kupując je już dawno wraz z zapleczem produkcyjnym, które unieruchomiła. Zmieni to, powiada, gdy zostanie spełnione jej życzenie. A gdy oburzony humanista rzecze, że to niesprawiedliwe, mówi, że sprawiedliwość ustala się dzisiaj na giełdzie. Ona rozgrywa i wygrywa. Płaci i wymaga.
I niepostrzeżenie, wraz z nabywanymi dobrami i otwierającymi się możliwościami, jej racje stają się dla wszystkich oczywiste. W finale spektaklu odbywa się zebranie mieszkańców. O nikczemnych zbrodniach dawnego kochanka Klary, świętych wartościach, o konieczności sprawiedliwego zadośćuczynienia i karze mówi w patetycznym przemówieniu humanista. Zebrani przyjmują je z entuzjazmem. Burmistrz natomiast zarządza głosowanie za wyrokiem śmierci. Opowiada się za nim nawet oskarżony. Wyrok zostaje wykonany zbiorowo, przy zgaszonych światłach, w miarę po cichu. Pod nieobecność pań i dziennikarzy, którzy udają się na poczęstunek. Trupa zabiera starsza pani, a zbiorowość, w imię prawdy i niepodważalnych wartości podąża ku świetlanym perspektywom.
3. Starsza pani jako polityk
Jak w kropli rosy odbija się w pomniejszeniu świat widzialny, tak w tym spektaklu ukazują się przesłanki współcześnie dziejącej się polityki oraz stosunki między nią i wartościami etycznymi. Oczywiście obraz ten jest (bo być musi) uproszczony. Zarówno bowiem wizerunek świata w tej kropli, jak i wizja polityki w dramacie nie ogarnia całości zjawisk, a wybrane momenty. Jest tego wszakże dostatecznie wiele, by zasługiwało na filozoficzną refleksję.
Tak więc w przedstawieniu bohaterka jawi się nie jako zwykła, skrzywdzona kobieta, lecz jako polityk, realizujący misję, w której sensowność wierzy. Dysponuje nie tylko racjami moralnymi, lecz prestiżem i bogactwem, pozwalającym jej uruchamiać tajemne demony: bezosobowe i mroczne siły w człowieku i stosunkach między ludźmi, aby nad nimi panować. Jej zaś działalność rozgrywa się na kilku planach jednocześnie.
Pierwszy realizuje jeszcze przed wizytą. Stanowi go ciąg finansowych decyzji, za których sprawą rujnuje miasto i jego mieszkańców. Kiedy więc zjawia się na dworcu, uosabia dla nich nadzieję pomyślności i wartości godziwego życia, które mogą zaistnieć dzięki niej. To też dochodzi do głosu na pierwszym spotkaniu w urzędzie miasta z władzami. Znajduje wyraz w czołobitności i komplementach. Potem – w rozmowie z humanista.
Sytuacja, do której doprowadziła, otwiera dla niej plan drugi: działań prowadzących do samoupokorzenia się mieszkańców i pozbawienia życia ich rękoma dawnego jej kochanka. Kiedy więc oferuje miastu miliard dolarów, ale i formułuje warunek darowizny, wie doskonale, jak zareagują. I że wszystko m u s i s i ę potoczyć tak, jak chce ona.
Nie dziwi się jednak, iż w minionych zdarzeniach nie widzą oni zła. Myślą, że jeśli kogokolwiek wtedy skrzywdzili, to lekkomyślną erotycznie dziewuchę, a nie arcybogatą starszą panią, którą łączy z nią jeno to, że pochodzi „z tej ziemi”, z ich miasteczka. Jest jednak teraz jego perłą w koronie. Przeszłość stanowi drobny, nieznaczący epizod. Powinna więc, jak oni, przejść nad nim do porządku. Gdyby wtedy zajmowała pozycję tę samą, co teraz, do żadnej tragedii by nie doszło, bo przecie nie chodziło by o jakąkolwiek Klarysię, ale o posażną, godną poważania Klarę. Seksualne więc figle z nią kochanka, byłyby wstępem do chwały ich małżeństwa. Ale rozumie się, że wolał on wówczas pannę, która wniesie mu sklep w wianie, niż gołe (nie tylko w krzakach) dziewczę. Fałszywie ją oskarżył, to prawda, lecz to wiano pozwoliło mu wyjść „na ludzi”. Kierować się niezłomnie etycznością zacnych obywateli. Są więc oburzeni i zaskoczeni jej żądaniem.
Dla nich bowiem jest tak, jakby dawno temu krzywdy doznał pewien damski lump, jakaś biedna kobieca wywłoka, a zraniona czuje się obecna tu królowa. To tylko podczas nabożeństw w kościele ludzie są sobie równi, lecz życie się do nich nie sprowadza! W tym prawdziwym są równi i równiejsi. Oburzają się więc na dictum starszej pani i na początku moralnie solidaryzują z oskarżonym. Głośno wyrzekają się oferowanego miliarda. A choć o tym w spektaklu bezpośrednio się nie mówi, bronią w ten sposób statusu swej dotychczasowej normalności i „naturalnego” w niej, hierarchicznego zróżnicowania ludzi.
Starsza pani doskonale to rozumie. Wie też, że się na nic tu nie zda dalsze pogrążanie ich w nędzy. Zdaje jednak sobie sprawę, że w świecie współczesnym rzeczywiste stosunki panowania można też realizować i w inny sposób: przez wyzwolenie samoprzemocy. Należy tylko posłużyć się odpowiednimi środkami i spokojnie czekać na zamierzony skutek. W tym konkretnym przypadku wystarczyło nie wycofać się z hojnego prezentu dla miasta i jego mieszkańców, mimo, że odrzucili warunek jego otrzymania, lecz podtrzymać ofertę, by sami zadali gwałt własnej normalności i jej aksjologicznym sankcjom. I to właśnie, niby nic nie robiąc, uczyniła, otwierając kolejny plan. A czasu jej nie brakowało.
Postawiła ich oto w takiej sytuacji, w której cokolwiek by uczynili, byłoby złe. Odmawiając bowiem przyjęcia pieniędzy, skazywali by siebie na dalszą wegetację i brak perspektyw. Biorąc je i spełniając żądanie, byliby zabili człowieka, którego wina zdawała się im niewspółmierna do kary. Sami zaś by się splamili współudziałem w zbrodni. Stanęli więc przed nierzadkim w polityce paradoksem: jak usmażyć jajecznicę i nie roztłuc jajka?
Gdy jednak minęły pierwsze emocje, coś w nich zaczęło się zmieniać. A źródło zmian stanowił pewien społeczno – egzystencjalny schemat, o którym w spektaklu nawet się nie wspomina, choć to za jego sprawą doszło do spełnienia życzenia starszej pani. Warto więc mu się bliżej przyjrzeć.
Oto ludzie, gdy rozpatruje się ich społeczne funkcjonowanie, są istotami, których aktywność życiowa kieruje się zarazem do wewnątrz i na zewnątrz. Do wewnątrz – w kierunku osobistej niszy prywatności; na zewnątrz – w stronę wspólnoty. Spoiwem owej niszy jest horyzont troski; wspólnoty – horyzont jej problemów. Pierwszy stanowi takie układy napięć emocjonalnych, myśli i działań, które towarzyszą niepokojom o prywatne interesy i stosunki oraz o bezpośrednie warunki jednostkowego trwania. To zaś, co znajduje się poza nim, nie należy już do spraw pierwszorzędnych. Drugi – ogarnia świat wewnętrznych i zewnętrznych relacji społecznych wspólnoty, tworzących możliwości powstawania i trwania każdej niszy prywatności. Horyzont problemów bowiem dotyczy głownie czegoś, co zawsze wykracza poza wszelkie nisze prywatności. Istnienie człowiecze tedy jest usytuowane niejako między horyzontami troski i problemów. Troska zamyka ludzi w niszach prywatności. Wspólnota zaś określa to, co w konkretnym czasie i miejscu ekonomicznie, kulturowo i społecznie dzieje się w tych niszach. Zakresy troski i problemów nie pokrywają się jednak ze sobą, choć się przecinają i mogą pozostawać ze sobą w sprzeczności (6).
Gdy więc starsza pani oddawała się wielkopańskim breweriom, niekoniecznie godnym jej statusu i wieku, czekała spokojnie, aż do mieszkańców miasteczka z jej młodości zwolna przyjdzie świadomość, która zniewoli ich swą oczywistością. To w końcu nastąpiło. Ukazała im ona inną, przedtem nieobecną, hierarchię etyczną. Na jej szczycie znalazło się dobro wspólne: warunki stworzenia pomyślności obywateli, wyzwolenia ich inicjatyw, przedsiębiorczości, duchowego rozwoju itp. Oferowane miasteczku pół miliarda dolarów było na to sumą aż nadmierną. Odmowa jej przyjęcia byłaby nieodpowiedzialnością nie tylko wobec żyjących teraz, ale – powiedzmy w duchu etyki zrównoważonego rozwoju – także przyszłych pokoleń. Czemu więc mieli nie ulec życzeniu tej arcybogatej damy? Wszak wymagał tego horyzont problemów!
A z drugiej strony: horyzonty troski mieszkańców wpisywały się idealnie w to dobro wspólne. To, co oferowała miastu przecież wiązało się z zabezpieczeniem ich nisz prywatności, oznaczało nowe perspektywy życiowe. Na dodatek starsza pani obiecała pół miliarda dla wszystkich do podziału, co pozwalało wyjść im z biedy natychmiast. Cóż jest więc złego w błogości dostatku? Jeżeli już jakieś zło tu istnieje to – myśleli w skrytości ducha – uosabia je wciąż żywy, jak wyrzut sumienia, dawny jej kochanek. Jego trwanie okazuje się oto sprzeczne zarówno z dobrem wspólnym wszystkich, jak i żywotnym interesem i dobrem każdej niszy prywatności. W nowej etycznej hierarchii jego dawne zachowanie zaświeciło jak gwiazda zła.
Jeszcze ich niedawna, wczorajsza czy przedwczorajsza etyczność, w świetle której jego czyn był tylko niegodnym występkiem i każdemu mógł się przydarzyć, przestaje teraz obowiązywać. Jakby jej nigdy nie było. Istnieją tylko wieczne wartości, dobro i zło, białe i czarne oraz bezwarunkowe zakazy i nakazy. A jeżeli tak, to zbiorowość z czystym sumieniem może nie tylko skazać, lecz i wspólnie go zabić. I o to właśnie bohaterce chodziło. Nie musiała się sama uciekać do stosowania dalszej przemocy ekonomicznej. Obywatele dojrzeli do samoprzemocy. Nie tylko zresztą oni. Także – jej ofiara, która zgodziła się biernie na wyrok i przyjęła śmierć z ich rąk.
Postawić można jednak pytanie: co było dalej w tym miasteczku, już po wyjeździe starszej pani; czy nie zdarzały się potem podobne lub tej samej miary występki, które spotykała identyczna sankcja? Spektakl wprawdzie nie odpowiada na nie, ale jego logika pozwala nam sformułować odpowiedź.
Brzmi ona tak: nic podobnego! A niby dlaczego owa sankcja musiała by się powtórzyć? Komu by to było potrzebne, jeśli nie ma już bezpośredniego motywu. Wszystko więc wróciło zapewne do normy, czyli dawnej małomiasteczkowej normalności. Zwykłe życie wymaga zwykłości mieszczańskich stosunków. Im zaś jak najbardziej odpowiada ta dawna normalność i nieostrość właściwych jej zasad moralnych. Gdyby natomiast ktoś z władz i obywateli zapytał, czy postąpili wtedy słusznie, zadając jednemu z nich śmierć, pewnie odpowiedzieliby twierdząco. I przywołaliby najświętsze wartości, zwłaszcza dobro wspólne i pomyślność każdego jednostkowego horyzontu troski. Jednakże – jednym tchem – dodaliby, że kiedy teraz ktoś postąpi jak niegdyś on, nic mu się nie stanie szczególnego, bo to tym wartościom i dobru nie zagraża w a k t u a l n e j p o w s z e d n i o ś c i i c h s t o s u n k ó w . Nie zauważą tu żadnej sprzeczności. I będzie tak dopóty, dopóki pewnego dnia nie zapowie wizyty… kolejna starsza pani. Wtedy zaś wiadomo, co m u s i s i ę zdarzyć.
4. Nasze demony
Powiada cytowany tu na początku M. Weber , że dla człowieka współczesnego sprostanie takiej p o w s z e d n i o ś c i stało się jednak bardzo trudne. „Odczarowani dawni bogowie – rzecze – przybierają postać bezosobowych mocy, powstają z grobów, dążą do zapanowania nad naszym życiem i ponownie zaczynają ze sobą odwieczną walkę”. Natomiast pogoń za „przeżyciem”, czyli emocjonalno-etyczna postawa i oparta na niej działalność polityczna jest ślepa. Stanowi jeno przejaw słabości wobec tych mocy. „Słabością jest bowiem – jak czytamy – jeśli ktoś nie może spojrzeć w najsurowsze oblicze przeznaczenia epoki, w jakiej żyje”. Nie wystarcza więc czucie, wiara i etyczne rodzynki w postawie oraz w działalności polityka. Może i sycą go one duchowo, inspirują, nie zabezpieczają wszakże przed powstałymi z grobu demonami.
W fikcyjnym świecie „Wizyty starszej pani” ujawniły się niektóre z nich, jako rynek, giełda, władza, przemoc, bogactwo, pozycja społeczna, prestiż itp. Nie w formie bezosobowej, lecz ucieleśnione w skonkretyzowane osoby, siły, czyny, stosunki i powiązania. Zależnie od sposobu ich przejawiania się i relacji pomiędzy nimi, następują te czy inne zdarzenia i manifestują moralne zasady i wartości. Raz jako absolutne, innym razem jako relatywne. Ich migotanie autor i reżyser spektaklu ujęli w nawias ironii. My zaś, widzowie, mamy o czym myśleć, bo takie same demony trzymają i nas na uwięzi. Mimo, że realny świat społeczny nie daje się sprowadzić do wymiaru małego miasteczka, a to, co się w nim wydarza jest układem złożonych, bezosobowych procesów politycznych i ekonomicznych.
Swoistą wszak wizytę starszej pani mieliśmy okazję przeżyć po 1989 r. w latach transformacji ustrojowej. Zadłużona, niestabilna gospodarczo i politycznie Polska, była jak to miasteczko ze spektaklu. Tym razem jednak nie ona się pojawiła, lecz jej przedstawiciel: J. Sachs, który za dobicie socjalizmu i neoliberalne reformy ekonomiczne, obiecał pomoc finansową, korzystne warunki spłaty zadłużenia i normalność taką, jak w Niemczech czy we Francji (8).
Sprostanie temu uznano za środek realizacji dobra wspólnego. Indywidualne horyzonty troski nasyciła nadzieja. Socjalizm został moralnie zabity, a jego trupa, inaczej niż w sztuce, nikt nigdzie nie wywiózł. Wbito go w ziemię. I codziennie od dwudziestu lat, na każdym kroku straszy się nim nawet dzieci w przedszkolu. Wolny rynek zaś ogłoszono narodową, niemal etyczną świętością. Dziką prywatyzację – środkiem do powszechnej szczęśliwości Choć sprawy nie zakończyły się, jak u Durrenmatta, artystycznym happy endem: powstały i utrwaliły się nowe podziały klasowe, zakwitło bezrobocie, całe regiony kraju znalazły się w gospodarczym i kulturalnym upośledzeniu. Nadzieja z rzadka już gości w wielu niszach prywatności. Jakby może powiedział Weber: po śmierci bogów żyjemy w kraju złowieszczych czarów bezosobowych demonów.
Ale „Wizyta starszej pani” nie tylko Polsce się przytrafiła. Ot, choćby wojna w Afganistanie: czyż nie jest swoistą odmianą zbliżonego spektaklu? Wszak jakiś czas temu wizytę w tym kraju też złożyła pewna starsza pani – USA – by w imię sprawiedliwości domagać się uśmiercenia Bin Ladena, Alkaidy i ruchu talibów, co niecnie ją przed laty skrzywdzili. Wysłali bowiem w świat terrorystów, nękających jej ambasady i obywateli, a w 2001 r. rozbili samolotami dwa prestiżowe wieżowce w Nowym Jorku, zabijając tysiące ludzi. A przecież byli oni jej (zbiorowym) kochasiem, którego współfinansowała, zbroiła i szkoliła, gdy on się zmagał z inwazyjną armią ZSRR. I gdyby nadal stał na straży jej interesów, mordował wrogów, mógł by się spokojnie bawić w budowanie islamskiego raju. Nawet w najbardziej okrutnej wersji. Ale nic podobnego. W imię swych ideałów i wartości zagraża ustalonemu ładowi politycznemu w świecie zachodnim, i jest sprzeczny z regułami neoliberalnej gospodarki.
Kiedy więc arcybogata i zbrojna starsza pani do Afganistanu przybyła, wzbudziła nadzieję na spokój, pomyślność i rozwój u sporej części Afgańczyków, tych zwłaszcza, którym ów kochaś dokuczył. Całe jednak społeczeństwo było (i jest) podzielone nie tylko politycznie, ale też na archaiczne wspólnoty plemienne i na zbiorowości o sprzecznych interesach ekonomicznych. Nie pali się więc do spełnienia jej życzeń. Tym bardziej, że inaczej niż Klara ze spektaklu Krzystka, pani ta nie oddawała się rozrywkom, czekając, aż mieszkańcy dojrzeją do pożądanych przez nią zachowań, lecz walcząc z niegdysiejszym kochasiem, zamiast do ładu doprowadziła do chaosu. Strzelając zaś do niego z precyzją walca drogowego posłała do raju Mahometa sporo cywilów, dlatego wielu z jeszcze nie trafionych skumało się z jej wrogami. Ale ona nie ustępuje. Trwa przy swoim. Być może jednak kiedyś wyjedzie, wygra, wymusi samoprzemoc na Afgańczykach.
Wszak w utworze Durrenmatta starsza pani stwierdza, że sprawiedliwość ustala się na giełdzie. Ta amerykańska mogłaby dodać, że i w sztabie jej potężnej armii. Tymczasem widoki na to, że się wszystko zakończy jak w powyższym spektaklu, są raczej mierne. Horyzonty troski poszczególnych Afgańczyków są wypełnione niepewnością i nieufnością. Horyzontowi problemów ich państwa natomiast nie przyświeca takie choćby, jak w spektaklu, dobro wspólne. Demony, jak dawni bogowie, zaczarowują świat. I kwitną w nim wyabsolutnione wartości etyczne oraz zasady tej starszej pani tylko.
Ona jednak może na to sobie pozwolić. Ale nie każdy. Kiedy bowiem czytam, że np. w Afryce i Ameryce Łacińskiej pojawiają się ideologie, w których, w imię sprawiedliwości żąda się materialnego zadośćuczynienia za wielowiekową eksploatację kolonialną (6), nie dziwi nikogo, że zbywa się je wzruszeniem ramion. Potraktowano by je serio, nie bacząc nawet na nieokreśloność tego żądania, gdyby stawiający je byli równi Klarze z analizowanego tu spektaklu. Jeżeli bowiem sprawiedliwość ustala się na giełdzie, to nic tu nie ma do powiedzenia żaden z prezentujących tę ideologię polityków, zbrojnych jeno w uczciwość, odpowiedzialność za wspólnotę i umiejętność odróżnienia dobra od zła.
Czy w tych (i wielu podobnych) kontekstach można rozstrzygnąć cokolwiek postawa ze wspomnianej na początku tych rozważań „Etyki bez kodeksu”? Raczej nie. Czy można tu zająć postawę kapłana lub błazna. Nie, bo obie zdają się nie na miejscu, choć kapłani różnych religii i błazny są żywotnie zaangażowani w przedstawione tu sprawy. W świecie, w którym nam żyć wypadło, wartości z pozoru bezwiednie usamodzielniają się, kamienieją w absolut lub rozpływają w monotonnej, relatywnej, mieszczańskiej powszedniości.
Jak bowiem prawie przed stuleciem pisał H. Broch w „Lunatykach”: „człowiek, niegdyś obraz i podobieństwo Boga, zwierciadło wartości świata, którego był nosicielem, już nim nie jest; choćby zachował jeszcze jakieś poczucie dawnego bezpieczeństwa, choćby zadawał sobie pytanie, jaka to nadrzędna logika przekręciła mu sens, człowiek wypchnięty w przerażającą nieskończoność, choćby dreszcz go przechodził, choćby pełny był romantyzmu i sentymentu i tęsknił za ostoją w wierze, będzie bezradny w trybach usamodzielnionych wartości i nie pozostanie mu nic innego, jak poddać się pojedynczej wartości, która stała się jego zawodem, nie pozostaje mu nic innego jak stać się funkcją tej wartości – zawodowiec, pożarty przez radykalną logiczność wartości, w której pazury się dostał” (9).
Tyle Broch, przerażony tym, że np. logika wojska, jeśli wymagać będzie sytuacja, doprowadzić może do wytępienia narodów, ostrzeliwania cywilów, katedr i szpitali; logika menadżera wieść do wyniszczenia konkurencji; logika malarza – do tworzenia dzieł zrozumiałych tylko dla twórcy; czy wreszcie logika przekrętów mieszczańskiego kombinatora, mieszcząca się w bezwzględnej konsekwencji hasła „bogaćcie się!”, prowadząca do utrwalania obszarów nędzy i wykluczenia, lub polityka, nie wahającego się nawet przed dyktaturą, aby tylko osiągnąć swe cele.
To wszystko stanowi rezultaty bezradności w trybach usamodzielnionych wartości, które ujawniły się z przeraźliwą jasnością już w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Wówczas to, skutkiem złożonych procesów ekonomicznych i kulturowych, człowiek stał się jednowymiarowy. Okazał się tworem czegoś wobec niego zewnętrznego: stosunków społecznych, anonimowych instytucji, ślepej gry rynkowej. Dlatego wszędzie możliwe są wizyty jakiejś starszej pani.
Jan Kurowicki
Przypisy:
1. M. Weber – „Polityka jako zawód i powołanie”, Kraków, 1998 r. s. 100 – 101. esej tytułowy.
2. Szerzej na ten temat: J. Kurowicki – „Prozaiczność jako kategoria polityki” (w:) „Metafory polityki” t. 2. pod red. B. Kaczmarka, Warszawa, 2003 r.
3. M. Weber – „Nauka jako zawód i powołanie”, (w:) j.w. s. 132
4. L. Kołakowski – „Etyka bez kodeksu” (w:) Kultura i fetysze, Warszawa, 1967 r.
5. L. Kołakowski – „Kapłan i błazen” (w:) „Pochwała niekonsekwencji” t. 2. Warszawa, 1989 r.
6. Dokładniej o tym w: J. Kurowicki – „Estetyczność środowiska naturalnego”, Warszawa, 2010 r. s. 240 –244.
7. J. Ziegler – „Nienawiść do Zachodu”, Warszawa, 2010 r.
8. Szerzej o tym w: N. Klein – „Doktryna szoku”, Warszawa, 2008 r., s. 211 – 215.
9. H. Broch – „Lunatycy”, Wrocław, 1997 r. s. 580 – 581.