Recydywiści nadwiślańskiego liberalizmu gospodarczego podnoszą głos. Rodzi to niepokój o to, co będzie dalej z nadziejami prawie 12 mln wyborców, nadziejami na jakościowe zmiany społecznej treści i instytucjonalnej formy polskiej polityki. Środowisko progresywnych ekonomistów, socjologów, antropologów, politologów i polityków społecznych przedstawiło swoje zaniepokojenie w formie otwartego listu skierowanego do polityków. W roli sygnalistów występują też wytrawni analitycy polskiej sceny politycznej Agnieszka Wołk-Łaniewska na łamach „Nie” czy Jakub Dymek w „Przeglądzie”. Alarm gęsi ocalił kiedyś Rzym. Polacy nie gęsi, ale niepokorny względem neoliberalnej ortodoksji język mają.
Polskie społeczeństwo przez całe milenium (począwszy od pierwszych Słowian na ziemiach późniejszej Polski) nie może się uporać z problemem względnego zacofania wobec cywilizacyjnej czołówki. Ma on dwa podstawowe wymiary. Jeden – kulturowy był związany z ideologiczną i instytucjonalną dominacją kościoła katolickiego. Mentalność szlachty była podszyta jezuickim konwiktem, a chłopska zdominowana przez pana i plebana. Nie było tu Oświecenia, katolicyzm przez czas zaborów stał się ostoją polskości, a endecja splotła go z tożsamością narodową. Drugi wymiar to zacofanie gospodarcze – zawsze spóźnieni. Kiedy Zachód szukał taniej pracy i tanich surowców po całym globie, szlachta kontentowała się eksportem zboża i wyciskaniem ostatnich potów z polskiego i ukraińskiego chłopa.
Ostatnie wybory pokazały, że zwłaszcza młode i średnie pokolenia, w tym głównie kobiety, są gotowe poprzeć takie rozwiązania, jakie Europejczykom, później też Europejkom, przyniosło Oświecenie – niezależność w rozstrzyganiu spraw światopoglądowych, autonomia w wyborze drogi życiowej, otwarta dyskusja z religijnymi autorytetami. W końcu doszło do rozdziału kościoła od państwa, do pluralizmu aksjologicznego i ideologicznego w sferze publicznej. Nikt nie walczy z religią, staje się ona prywatną sprawą jednostki. Można np. obdarzać czcią Jesus Vasquez – peruwiańską pieśniarkę o boskim głosie. Młode pokolenie i duża część średniego odrzuciły w wyborach parlamentarnych 2023 pisowski eksperyment odbudowy narodowo-katolickiego skansenu w Europie w XXI wieku.
Ale w ostatnich wyborach, podobnie jak w 1989 r., znów wygrały emocje wolnościowe, prodemokratyczne. Tylko półgębkiem mówiono o tym, co dalej z polityką gospodarczą i jej strategią na kolejne dekady. Przyciągały tylko uwagę wielkość długu publicznego i skok na kasę pisuarii, głównie przez granty i stanowiska w spółkach z udziałem skarbu państwa. Ale to w obecnym statusie polskiej gospodarki leży drugie wyzwanie. Należało wcześniej o nim mówić, i to głośno. Jak wskazują sygnaliści polska gospodarka nie zmieniła swojego peryferyjnego statusu względem kapitalistycznego centrum G-7. Jesteśmy w EU, jesteśmy w NATO, ale to wielkie korporacje organizują nam pracę i życie. To bowiem zaplecze montażowe zachodnich, teraz również koreańskich i chińskich (w niedalekiej przyszłości produkcja Izery). Tutaj wyzwaniem jest przesunięcie polskich poddostawców i zleceniobiorców w łańcuchach wartości dodanej na wzór firm chińskich. Drugim natomiast jest reindustrializacja, którą wymusza kryzys planetarny oraz europejska strategia dekarbonizacji gospodarek UE. To po prostu przebudowa dotychczas stosowanych napędów, wprowadzanie nowych technologii zmniejszających zużycie węglowodorów, materiałochłonność, emisji gazów i odpadów. W Polsce w nowoczesnych sektorach wysokiej techniki powstaje 5-6% wyrobów, a np. we Francji 25-30%. Co więcej, 70% nowoczesnych wyrobów powstaje w filiach zagranicznych gości. Gry komputerowe i nowoczesne jachty nie ratują sytuacji, bo to produkcja niszowa, to dwie jaskółki, które nie czynią wiosny. W Polsce brylują mini-firmy otaczane kultem przez polityków wszystkich formacji. W rezultacie nasze są tylko ulice, bo do kapitału zagranicznego należy 60% „polskiego” przemysłu, podczas gdy w UE w obcych rękach znajduje się średnio 20-25%.
Sytuację pogarsza udział importu w całkowitej sprzedaży na polskim rynku. Blisko połowa powstała u zagranicznej konkurencji. W krajach starej 15-ki UE wielkość ta nie przekracza 20%. W ostatnich dekadach urosła wielkość PKB, gdyż włączono „produkcję” sektora finansowego, jego dochody ze spekulacji tzw. produktami. Dlatego rodzima gospodarka zajmuje wprawdzie jedno z pierwszych pod względem rocznego wzrostu produkcji przemysłowej w EU. Ale równocześnie jedno z ostatnich miejsc w modernizacji swej struktury przemysłowej wśród krajów UE o znacznym potencjale przemysłowym. Montaż wyrobów gotowych tylko zwiększa statystycznie krajową produkcję, podnosi jej wartość finansową. Bez awansu do kolejnej klasy, nie da się pokonać następnego ważnego etapu polskiej modernizacji. Do tego jest potrzebna długookresowa strategia rozwoju gospodarki. Ale tego nie zrobią gospodarczy liberałowie, na dodatek kiedy brak kadr, instytucji, projektu, a mentalność uwięziona w przestarzałej podręcznikowej wiedzy o tym, jak robić dobre interesy.
Chodzi teraz o to, żeby wyolbrzymiona dziura Morawieckiego nie stała się pretekstem do konserwacji nadwiślańskiego liberalizmu. Jest on korzystny dla 15-17% członków klas specjalistów. Pracują oni głównie jako menedżerowie, marketingowcy, prawnicy, bankowi ekonomiści zatrudnieni w firmach zagranicznych gości. W ich interesie wypowiadają się teraz w „wolnych mediach” dyżurni ekonomiści kraju, specjaliści od rynków finansowych (jak obecny guru ekonomiczny PO Andrzej Domański). Długi czas to był „naturalny” pułap poparcia społecznego, który z trudem przekraczała Platforma Obywatelska. PO zrozumiała ten limit. Nadała socjalliberalny sznyt swojemu programowi. Może to zasługa przeszczepów z lewicy: Barbary Nowackiej, Bartosza Arłukowicza czy Dariusza Jońskiego?
Po wyborach pojawia się szansa, by nie tylko zwalczyć inflację, ale przebudować strukturę polskiej gospodarki. Drogę wskazują społeczeństwa, które mają konkurencyjne gospodarki jak Japonia, Korea Płd, Izrael, Finlandia. Ale nie zawdzięczają ich cudom wolnego rynku. Zawdzięczają natomiast przemyślanej, długofalowej polityce przemysłowej swoich państw. Dla Polski taką strategię opracował wybitny znawca teorii i praktyki polityki przemysłowej, wieloletni sekretarz Komitetu PAN Polska 2000+ prof. Andrzej Karpiński. Ukazuje się nakładem Oficyny Wydawniczej SGH synteza jego przemyśleń, jak wyjść z obecnego chaosu i bezwładu.
W tej strategii nie chodzi tylko o instrumenty polityki makroekonomicznej: operowanie progami podatkowymi, wydatkami ze wspólnej kasy, kształtowanie kursu narodowej waluty czy stopy procentowej. Nie mamy polskiego odpowiednika amerykańskiej DARPA, by własny przemysł zbrojeniowy podnosił przy okazji technologiczne zaawansowanie całej gospodarki. Musiałby też powstać, zgodnie z postulatami prof. Karpińskiego, nowy organ planowania na szczeblu rządu, odpowiednik japońskiego MITI, np. Centrum Programowania Działań Rządu. Brak strategii narodowej prowadzącej do rozwiązania polskiego problemu milenium sprawia, że to interesy korporacji określają rozwój przemysłu, regionu i kraju. W negocjacjach z nimi dominują cele osobiste polityków, lokalnych elit, biznesowych i partyjnych. Tak było w okresie rządów PiS, który stworzył z kraju jedną, wielką strefę specjalną.
Powyborczy podział sceny politycznej przedstawia się następująco. Tuż przy ścianie libertariańska w programie gospodarczym i konserwatywna światopoglądowo Konfederacja. To wykwit anarchokapitalistycznych rojeń, na bakier z realiami systemu jaki znamy. Tuż obok Trzecia Droga – liberalna gospodarczo i skąpa w przyznawaniu praw wolnościowych jednostce. To reprezentanci polskiego bieda-biznesu i interesów 13 tys. polskich wielkoobszarowych farmerów. Ich cel to utrzymanie polskiej peryferii w szykowniejszym przyodziewku niż sutanna klechy. Oni też przyklękają przed biskupami, ale tylko na jedno kolano. Praktycznie tu też jest miejsce dla PiSu – z jednej strony sprawiedliwsza redystrybucja dochodu narodowego, poprawa warunków pracy i życia. Ale z drugiej – reżim rządów spajających w całość endecki nacjonalizm z sanacyjnym łagodnym zamordyzmem. Dalej na lewo znajduje się ewoluująca ku socjalliberalizmowi Platforma Obywatelska i Nowa Lewica.
Najbardziej na lewo jest formacja socjaldemokratyczna Razem. Opowiada się ona za społeczeństwem kompromisu historycznego między kapitałem a pracą na wzór np. współczesnej Finlandii. To budowa tzw. nowoczesnego państwa dobrobytu, a więc odtowarowienia sposobu zaspokajania podstawowych potrzeb wspólnoty życia i pracy: zdrowotnych, edukacyjnych, komunikacyjnych, dostępu do kultury, współudziału w rządach na szczeblu lokalnym i krajowym. Horyzont teoretyczny zamyka doktryna Johna M. Keynesa i różne piketyzmy. Samir Amin, John Bellamy Foster czy Ladislao Dowbor to tutaj nieproszeni goście. Ale lepszy rydz niż neoliberalny odświeżany pasztet. Co się tyczy keynesizmu, czyli podtrzymywania koniunktury dzięki publicznym wydatkom – zintegrowany w skali świata kapitał sprawia, że finansowe bodźce mogą trafiać do producentów zagranicznych, podwyższanie podatków może wypychać inwestycje i powodować ucieczkę kapitału portfelowego. Wielkie korporacje czerpią bowiem większość zysków z zagranicznych inwestycji, a linie podziału ich interesów przebiegają przez kraje i społeczeństwa.
Co się tyczy Thomasa Pikkety`ego, to największą zaletą jego analiz jest ogromna wiedza na temat rozkładu i dziedziczenia bogactwa w obrębie klas społecznych i narodów. Ale jego koncepcja ma podstawową słabość. Kapitał inaczej niż u Marksa to tylko majątek, bogactwo ludzi bogatych, ich aktywa i oszczędności. A więc pomija to ujęcie złożone stosunki społeczne, stosunki produkcji. Te zaś opierają się na prywatnej własności środków gospodarowania i na fikcji prawnej wolnego pracownika, wolnego najmity. Jest on właścicielem tylko swojej siły roboczej – by żyć musi pracować, oddawać siebie samego w najem i poddawać się dominacji pracodawcy. Takie stosunki produkcyjne pozwalają jednym na kumulację nadwyżki powstającej z wykorzystaniem pracy, przyrody i techniki.
Dla lewicy praktycznym wyzwaniem jest umiejętne łączenie perspektywy dwuletniej (do wyborów prezydenckich) z perspektywą najbliższych dekad – dekad stagnacji gospodarki wielkich korporacji i kapitalistów pieniężnych. Będzie ona doświadczała spadku produktywności pracy, wyczerpywania się źródeł taniej energii i minerałów. A wszystko to w sytuacji, kiedy (także wskutek technologicznego bezrobocia) będą rosły zastępy ludzi zbędnych (vide exodus z Afryki). Wszystko spotęguje kryzys ekologiczny, utrata stabilności przez globalny ekosystem.
Pozostają dwa lata na naukę rządzenia. W tym czasie trzeba też przygotować się do podjęcia kolejnego pokoleniowego zadania – reindustrializacji polskiej gospodarki. Bez tego nie będzie z czego zbierać podatków na zadania sektora publicznego. Na szczeblu unijnym będzie konieczne poparcie dla ruchów politycznych, które postulują odejście od dogmatów ordoliberalizmu. To one bowiem legły u podstaw UE. Główne zadanie jej biurokracji to pilnowanie konkurencyjności gospodarki, wartości pieniądza, oliwienie mechanizmu stabilności finansów publicznych kosztem inwestycji. To dążenie nie tylko do demokratyzacji aparatu władzy UE, to też wyboista droga w stronę Europy Socjalnej. Co robić na szczeblu globalnym podpowiada Thomas Piketty. Na początek globalne podatki majątkowe, likwidacja rajów podatkowych, tworzenie państwowych funduszy majątkowych, itd. Ale to nie wystarczy. To będzie za mało w sytuacji, kiedy na porządku dnia stanie kwestia de-wzrostu, odbudowy bioróżnorodności w ekosystemach planety.
Do opinii publicznej z trudem dociera głos przedstawicieli ekonomii biofizycznej (N. Georgescu-Roegen, H. Daly, T. Jackson, U. Bardi). W Polsce to nabierający tętna ruch myśli ekologów i filozofów: Ewa Bińczyk, Marcin Popkiewicz, Edwin Bendyk, Tomasz Markiewka. Natomiast polscy dyżurni telewizyjni ekonomiści głównie wolność rynku ubezpieczają. Przedmiotem ich refleksji jest tylko wzrost gospodarczy. A nawet więcej – jego kult. Mierzą go za pomocą wskaźnika PKB, mimo znanych jego ułomności. Nie liczy on, jak wiadomo, ubytku zasobów przyrodniczych: degradacji biosfery, deforestacji, zaniku bioróżnorodności, wyczerpywania się zapasów minerałów. Co więcej, według analiz Roberta Gordona i Mauro Bonaiuti`ego – trwa już proces „niedobrowolnego de-wzrostu” (involuntary degrowth). Wymusza go spadek EROEI, a więc coraz więcej energii trzeba włożyć, żeby wydobyć energię ukrytą w złożach węglowodorów czy w panelu fotowoltaicznym. Mitem okazała się „dematerializacja” gospodarki (decoupling). Skąd się bierze chip? To nie jest wytwór wyrafinowanego przemysłu? Maszyna do litografii składa się prawie z pół miliona części. Żyjemy w erze hiperprzemysłowej, a opiewana rewolucja 4.0 nie przynosi prometejskiej technologii. Będzie nią, można sądzić, dopiero energia pochodząca z syntezy jądrowej. Tak zwana gospodarka oparta na wiedzy Paula Romera okazała się kolejnym fetyszem neoklasycznej ekonomii. Np. produkcja jednego panelu fotowoltaicznego powoduje emisję ponad 70 kg dwutlenku węgla. Jak podaje francuski analityk rewolucji cyfrowej Guillaume Pitron, na świecie wysyłanych jest 10 miliardów e-maili na godzinę. By dotarły one do adresatów, potrzeba 50 gigawatów energii, czyli tyle, ile produkuje w tym samym czasie 15 elektrowni jądrowych.
Areną zimnej wojny 2.0 nie będzie Południowo-Wschodni Pacyfik. To będzie inna wojna. To będzie druga wojna światowa z wielkimi korporacjami, z ich personelem zarządzającym, z ich udziałowcami, a więc także z ogromną rzeszą obecnych politycznych marionetek.
Tadeusz Klementewicz