Zwolennicy neoliberalizmu w krajach posocjalistycznych jako jedną z największych swoich zasług przedstawiają zniesienie cenzury, która była rzekomo immanentnie związana z totalitaryzmem. Likwidacja jej miała zapewnić warunki do budowy społeczeństwa obywatelskiego, korzystania przez obywateli z wolności słowa i rozwoju demokracji.
Tematyzacja dyskursu społecznego sprawia, że nie dopuszcza się nawet myśli o istnieniu cenzury, zwłaszcza prewencyjnej. Nie dostrzega się możliwości istnienia jej w innej formie i w innych treściach społecznych. Jest bardzo znamiennym, że jako cenzury nie traktuje się różnego rodzaju ograniczeń dla głoszenia poglądów i działań podważających neoliberalny porządek społeczno-ekonomiczny i polityczny. Ta nowa cenzura, pozbawiona demokratycznej kontroli, istnieje bez specjalnych urzędników zasiadających w odrębnych budynkach. Niemniej jednak wywiera ona wpływ na świadomość i światopogląd poszczególnych ludzi i całych grup społecznych, i określa ich zachowania w życiu codziennym i publicznym.
Zdaniem Stanisława Kozyra-Kowalskiego, to Maxowi Weberowi i innym klasykom socjologii zawdzięczamy rozróżnienie pomiędzy formalno-prawnym i socjologicznym pojmowaniem cenzury utożsamianej z totalitaryzmem i działaniem państwa przeciwko woli większości obywateli. W ZSRR i NRD nie było cenzury w sensie formalno-prawnym, ale faktycznie była nieporównywalnie większa niż w Polsce, gdzie istniały specjalne urzędy kontroli prasy, wydawnictw i widowisk artystycznych. Cenzura jako instytucja państwowa została zlikwidowana, ale pozostaje nadal instytucją społeczeństwa obywatelskiego po kapitalistycznej transformacji. Znikli cenzorzy zawodowi, ale cenzura utrzymuje się jako niebezpieczna instytucja społeczna, pozostająca poza kontrolą systemu demokratycznego. Kozyr-Kowalski pisał, że w warunkach kapitalistycznej transformacji ustrojowej „Cenzura jako instytucja życia społecznego i naukowego, jako element społeczeństwa obywatelskiego przejawia się m.in. przez instytucję tajnych i często zupełnie nieodpowiedzialnych i kierujących się nazbyt często czystym widzimisię recenzentów, przez zakaz posługiwania się pewnymi słowami i wypowiadania pewnych myśli, przez nakaz posługiwania się eufemizmami, układaniem niepisanych list książek i autorów, których wolno cytować i promować oraz autorów, których nie wolno wspominać”. Zdaniem Kozyra-Kowalskiego cenzurę społeczeństwa obywatelskiego stanowią „przeróżnego rodzaju towarzystwa i organizacje naukowe, a także relacyjnie niezależne wydawnictwa”1.
Tylko z pozoru działania poszczególnych obywateli i instytucji publicznych nie mają nic wspólnego z dawną cenzurą państwową. Każda redakcja i wydawnictwo prowadzą swoją politykę i cenzurę redakcyjną. Opóźniają publikacje lub „gubią” złożone do druku materiały, stosują zmowę milczenia wobec kontrowersyjnych publikacji, unikają polemik merytorycznych. A współczesny absolutyzm jest w stanie elektronicznie kontrolować używane w sieci słowa. Propaganda polityczna – zdaniem Etienne Balibara – stwarza sztuczny język, „w którym nawet same słowa anulują wolność myśli”2.
Słowa ograniczające wolność myśli
Nic więc dziwnego, że poszczególne ruchy społeczno-polityczne nie używają pewnych słów lub stwarzają sobie właściwe, którymi można wywoływać i wyolbrzymiać określone problemy społeczne lub poprzez pewne eufemizmy negować je i ukrywać. Pojęcia mają istotny wpływ na zmiany tego, co uznajemy za realne, wpływają też na to, jak widzimy świat i jak działamy na podstawie tego postrzegania.
Adolf Otto Eichmann ukazał istnienie reguły językowej w odniesieniu do żydobójstwa w okresie panowania nazizmu, co jest potwierdzeniem istnienia cenzury językowej i autocenzury. Trudno uwierzyć, by mogła ona w sposób pełny ukryć zbrodnie hitlerowskie, zwłaszcza, że w proces zagłady Żydów włączonych było co najmniej 500 tysięcy Niemców. Ale dla zachowania pewnych pozorów nie używano słów jednoznacznie brzmiących, jak np. „eksterminacja”, „mordowanie”, „likwidacja”, „deportacja”, czy „egzekucja”, lecz „ostateczne rozwiązanie”, „radykalne rozwiązanie”, „ewakuacja”, „specjalne traktowanie”, „przesiedlenie”, „zmiana miejsca pobytu”, „roboty na Wschodzie”. Być może w jakimś stopniu chodziło jedynie o obejście systemu wartości oprawców i ich rodzin, aby przełamać ich wewnętrzne opory światopoglądowe przeciwko mordowaniu bezbronnej ludności i czerpaniu z tego korzyści osobistych. Aby z kolei nie mówić o klęsce i kapitulacji 6 Armii pod Stalingradem, mówiono o „poświęceniu”.
Tak jak naziści, również neoliberalni ekonomiści i menagerowie kapitału mają swoją regułę językową, używają słów, których zadaniem jest zmistyfikowane istniejących stosunków kapitalistycznego wyzysku i nadanie ich działalności charakteru ważnej misji społecznej. Nie mówią o kapitalizmie lecz o „gospodarce rynkowej”; depersonalizują funkcje kapitału kładąc akcent na ich wymiar techniczny; nie używają terminu burżuazja i kapitaliści lecz „pracodawcy”.
Jacek Tittenbrun, ukazując manipulacje w tym względzie, pisał, że termin „pracodawca” stanowi „najbardziej zdradliwą i szkodliwą, bo niedostrzegalną postać ideologii – jeśli ktoś tu daje pracę, a bardziej precyzyjnie – siłę roboczą, to pracownik, a ten, kto dzierżawi jego siłę roboczą, »daje« co najwyżej miejsce pracy; zwrot »daje« został z kolei umieszczony w cudzysłowie ze względu na to, że nie mamy tu wszak do czynienia z działalnością charytatywną; gdyby właścicielowi się to nie opłacało, to niczego by nie »dawał«. I też istotne wymogi rentowności często sprawiają, że bramy zakładu pozostają zamknięte lub otwierają się tylko po to, by wypluć na bruk zbędną z tego punktu widzenia nadwyżkę osobowych czynników gospodarowania”3.
Neoliberalni naukowcy i działacze gospodarczy nie mówią o zyskobiorcach, lecz o „menagerach”; nie mówią o szefach i właścicielach lecz o „przedsiębiorcach” i „producentach”, a koncerny z licznymi załogami w ich mniemaniu to „wielkie rodziny”; nie mówią o kapitale dokonującym wyzysku lecz o „kapitale ludzkim”; ograniczenie prawa do pracy i pewności zatrudnienia nazywają „uelastycznieniem czasu pracy”; nie mówią o ukierunkowanym wyzysku lecz o „wolnym rynku”; problemy płac, zysków i własności zastępują pytaniami związanymi z „etyką biznesu” i „społeczną odpowiedzialnością zakładów pracy”; nie mówią o kapitalistycznej kontrrewolucji lecz o „transformacji” i „reformach”; nie mówią o bezrobotnych lecz o „poszukujących pracy”; mówią o prawie do własności prywatnej, ale pomijają prawo do własności społecznej; mówią o konieczności prywatyzacji, ale pomijają towarzyszące jej wywłaszczenie pracujących mas; nie mówią o klasach społecznych i ich walce, ale o „społeczeństwie obywatelskim” i „umowie społecznej”; cieszą się ze zwycięstwa w wyborach, ale do problemu nieuczestniczenia większości w wyborach zdają się nie przywiązywać większej uwagi. W jednym i drugim wypadku język okazuje się organiczną częścią systemu panowania, pozwala niepostrzeżenie przekroczyć granicę pomiędzy obojętnością a przyzwoleniem na zagładę lub „społeczne wyzerowanie”.
Neoliberałowie nie chcą przyznać się do klęski i utopijności swoich koncepcji społeczno-ekonomicznych, że „sukcesy” okupione są gigantycznym wzrostem długu publicznego i zadłużeniem ludności w bankach.
Wiele słów wchodzących do języka politycznego nie jest obojętnych ideologicznie, moralnie, czy prawnie – mogą być zapowiedzią zbrodni sądowej lub linczu.
O PZPR pisze się jako o „partii komunistycznej”, chociaż związek jej praktyki z ideologią komunistyczną na gruncie naukowym jest nie do udowodnienia. O PRL-u i PZPR pisze i mówi się w ten sam sposób, aby ułatwić kryminalizację ich historii i działania ich przedstawiać jako „zbrodnie komunistyczne”. Marek Zagajewski pisał: „I chociaż w naszym kraju komuniści, znajdując się na marginesie życia politycznego, nie docierają ze swoimi poglądami do szeroko pojętej opinii publicznej, to »bajka o widmie komunizmu« toczy się przez media w konwencji niekończącej się opowieści. Wszak od kilkunastu lat w rozmaitych politycznych dokumentach, wypowiedziach polityków, masowej publicystyce, fachowych publikacjach, a także w aktach prawnych w odniesieniu do PRL na trwale zagościł termin »komunizm«, oczywiście w radykalnie negatywnym kontekście znaczeniowym.
Stałym elementem politycznej retoryki jest bezustanna obecność bogactwa słów typu: »komunizm«, »komuna«, »komunista«, »kraj komunistyczny«, »reżim komunistycznym »ideologia komunistyczna«, »partia komunistyczna«, »państwo komunistyczne«, »zbrodnia komunistyczna« i wszelkich możliwych pochodnych wyrażeń. To nasilenie antykomunistycznej retoryki budzi zdumienie wśród licznego grona starszego pokolenia naszych ziomków, ponieważ w czasach zaprzeszłego ustroju wytrwale eksponowano termin »socjalizm« we wszelkich jego odmianach, gdy równocześnie słowo »komunizm« było praktycznie nieobecne w życiu publicznym. Zgoła odwrotny stan rzeczy panował w kręgach politycznej opozycji, jej opiniach prezentowanych w literaturze i publicystyce czy w publikacjach sowietologicznych, gdzie termin »komunizm« był używany obiegowo”4.
Dalej zaś dodawał, że u antykomunistycznych autorów nie można nie zauważyć „rzucającej się w oczy sprzeczności między treścią formuły »kraj komunistyczny« i jej zastosowaniem do żyjącego w tym kraju społeczeństwa, które odrzuca »komunizm« Marksa i Lenina. Rodzi się naturalne pytanie, czy jest możliwy taki kraj, którego społeczeństwo nie akceptuje doktryny komunistycznej, a jednak nazywamy go komunistycznym. Ponadto kraj komunistyczny, wedle Marksa czy Lenina, to taki kraj, w którym nie ma klas społecznych, a zatem nie ma też »państwa komunistycznego«, jako zorganizowanego aparatu przemocy pozaekonomicznej, sprawcy »komunistycznych zbrodni«”5. Zakazanie działalności partii komunistycznych odwołujących się do „totalitarnych metod i praktyk” i zrównanie ich w 13 artykule Konstytucji RP z 1997 roku z partiami nazistowskimi i faszystowskimi, nie było przypadkowe, lecz służyło dodatkowemu wzmocnieniu deprecjacji komunizmu i przygotowaniu ideologicznych i prawnych warunków do fizycznej rozprawy z komunistami, gdy okoliczności na to pozwolą i będą tego wymagały.
Instytut Pamięci Narodowej wymusza, aby wyrażenie Związek Radziecki tłumaczyć jako Związek Sowiecki, co jest złośliwością językową, gdyż jest rusycyzmem. Te i wiele innych pomysłów językowych nie są specyficznym polskim wynalazkiem – są wyrażeniami przeniesionymi z dawnej literatury sowietologicznej i narzuconymi we wszystkich byłych krajach „realnego socjalizmu”.
Niechciane czy chciane problemy?
Umberto Eco przypomina, że faszyści włoscy w sprawowaniu cenzury posługiwali się kartkami papieru welinowego, rozsyłanymi do poszczególnych redakcji, które zwierały instrukcje, na jakie tematy wolno pisać, a jakie należy przemilczeć. Te okólniki, nazywane veline, stały się wówczas symbolem cenzury, tworzenia „przykrywek i kamuflażu”. Jednakże veline nie odeszły wraz z Mussolinim. Współczesne veline są jednak czymś innym, „stanowią one apoteozę urody, ostentacji, a przy tym rozgłosu zdobytego obecnością na wizji. Bohaterowie telewizji kojarzeni są z ideałem choćby dlatego, że ciągle się o nich mówi, co w przeszłości uznawano za niestosowne”. Istnieją w związku z tym dwa rodzaje cenzury realizowane na dwa sposoby: pierwszy „przez przemilczenie” i drugi „poprzez szum informacyjny”, w którym „velina stanowi swego rodzaju symbol telewizyjnego show, widowiska, spektaklu, wprowadzania informacji w obieg”6.
Eco zwraca uwagę na istnienie pewnego paradoksu, którego nie chce dostrzec neoliberalna prasa w swej pogoni za sensacjami w imię przyciągnięcia czytelnika lub widza, zmuszanego chociaż do przypadkowego i krótkiego rzutu oka na reklamy. Neoliberałowie starają się przekonywać odbiorców swych mediów, że mówienie o pewnych negatywnych faktach, zjawiskach i procesach jest formą walki z nimi. Tymczasem zdaniem Eco już „Faszyści (jak wszyscy dyktatorzy) wiedzieli, że niewłaściwe zachowania nasilają się, jeśli się o nich mówi w mediach”7. Dotyczy to m.in. samobójstw, bijatyk, napadów rabunkowych, szkolnych strzelanin, napadów imigrantów na staruszki w przyjściach podziemnych, którzy z mediów dowiedzieli się, że to jest „ich specjalność”. Do tego zestawu moglibyśmy dodać rodzimy przykład kradzieży „na wnuczka” czy „na policjanta”. Wiele tych zjawisk było więc „tylko prasową kreacją”.
Eco wskazał na manipulatorskie cele takich zbiegów. Pisał „Jeśli dawna velina pouczała: »Aby nie dopuścić do zachowań postrzeganych jako naganne, nie należy o nich mówić«, to velina współczesna stwierdza: »Aby nie mówić o zjawiskach negatywnych, należy poszukiwać tematów zastępczych«”8. Jego zdaniem informacje o zamachach bombowych trafiały od razu na pierwszą stronę „właśnie po to, by inne wiadomości nie trafiły na pierwszą stronę. Przykład bomby jest bardzo dobry pod względem akustycznym, bo eksplozja to huk zagłuszający wszystko wokół”9. Była i jest to szczególnie wygodna metoda dla sprawujących władzę elit politycznych, które zainteresowane są w ukrywaniu wyzysku społecznego, jego skali i skutków dla przyszłości.
Taka metoda „zwalczania” przemocy i tzw. patologii społecznej, bez eliminacji ich społeczno-ekonomicznych i politycznych przyczyn, okazuje się więc skutecznym sposobem na ich faktyczne wywoływanie i propagowanie. Takie „zwalczanie” przemocy okazuje się częścią całego systemu zakłamania i okrucieństwa, utrzymywaniem zmarginalizowanych grup społecznych w stanie apatii i beznadziei.
Szczególnie widoczne jest to przy obecnym toczeniu globalnej „wojny” z terroryzmem. Terroryzmu z różnych względów zajmuje więcej miejsca w środkach masowego przekazu niż wynika to ze skali problemu. Od zamachów terrorystycznych ginie mniej osób niż w wypadkach drogowych, a nie śledzi i nie podsłuchuje się osób odpowiedzialnych za niewłaściwe rozwiązania komunikacyjne, nie wysyła po nich uzbrojonych grup antyterrorystycznych. Na świecie ginie z pewnością więcej osób od ukąszeń węży czy pszczół, ale pszczelarzy nie posądza o zorganizowanie spisku na skalę światową i nie eliminuje się ich bez wyroku sądowego.
Władze eksponując „terroryzm” ukrywają klasowe funkcje państw, wykorzystują go do ograniczenia swobód obywatelskich i do śledzenia wewnętrznych przeciwników politycznych, legitymizują swoje panowanie, zyskują sankcję religijną dla organów przemocy państwowej i ich antydemokratycznych praktyk. Skutkiem tych wszystkich „antyterrorystycznych” działań jest wciągnięcie na listy „podejrzanych” setek tysięcy niewinnych osób, rozbudowa represyjnych aparatów państwa. Gdy dochodzi do jakichkolwiek zamachów i sabotażu, od razu uzyskują miano „terrorystycznych”. Ale po pewnym czasie okazuje się, że nie są one (a w każdym bądź razie ich znaczna część) dziełem przybyłych z zewnątrz wyszkolonych i zdesperowanych terrorystów, lecz nie do końca zasymilowanych imigrantów, chociaż posiadających już od wielu lat obywatelstwo danego kraju. Nie przeszkadza to w posługiwaniu się w oskarżeniach nazwą pierwotnej narodowości sprawców lub nawet ich rodziców.
Sprawa dodatkowo się komplikuje, gdy autorami zamachów okazują się rodzimi obywatele dominującej narodowości, ale wtedy dla uproszczenia sprawy uzyskują miano „szaleńca”. Grzebie się wówczas w ich życiorysach, wskazuje na okrutnego i bijącego lub pijącego któregoś z rodziców. A w ostateczności ujawnia fakt leczenia się psychiatrycznego i przypisuje chorobę psychiczną oraz na siłę poszukuje się zagranicznych wspólników. Nie szczędzi się natomiast opisów scen okrucieństwa z samego zamachu. Wszystko zaś po to, aby nie zająknąć się nawet o społeczno-ekonomicznych i politycznych przyczynach takich desperackich działań terrorystycznych, o strukturze płac i dochodów w danym społeczeństwie, aby nie mówić o konieczności i możliwości eliminacji bezrobocia czy długu publicznego.
W propagandzie kierowanej przez Prawo i Sprawiedliwość (PiS), przy okazji przygotowań do Światowych Dni Młodzieży i spotkania z papieżem więcej uwagi poświęcono na walkę z wyimaginowanym zagrożeniem terrorystycznym niż duchowemu przygotowaniu uczestników do takiego religijnego wydarzenia. W czasie tych dni na Rynku krakowskim w pobliżu kościoła Mariackiego postawiono pojazdy wojskowe (Hummera i Rosomaka), aby prawdopodobnie zamanifestować gotowość władz polskich do obrony pielgrzymów z całego świata przed wyimaginowanym wrogiem. Jednakże umieszczenie pojazdów służących do zabijania, na imprezie pokojowej jest w najlepszym wypadku wyrazem nietaktu. Ponieważ jednak decyzja o ich umieszczeniu zapadała najprawdopodobniej na najwyższym szczeblu rządowym, można przyjąć, że była ona wyrazem chęci sakralizacji represyjnych organów władzy państwowej, misji zagranicznych w służbie imperializmu USA, oraz sakralizacji rządu jak i samego Antoniego Macierewicza.
Przy okazji Światowych Dni Młodzieży ujawniono fakty cenzurowania wypowiedzi papieża Franciszka przez „Gazetę Polską Codziennie”. Katarzyna Wiśniewska pisała: „W czwartek nie ukazał się w niej fragment kazania o pamięci negatywnej, która »spojrzenie umysłu i serca obsesyjne koncentruje na złu, zwłaszcza popełnionym przez innych«. W piątek »GPC« ocenzurowała kazanie papieża z Częstochowy, publikując je bez fragmentu: »Wasz naród pokonał na swej drodze wiele trudnych chwil w jedności. Niech Matka, mężna u stóp krzyża i wytrwała w modlitwie z uczniami w oczekiwaniu na Ducha Świętego zaszczepi pragnienie wyjścia ponad krzywdy i rany przeszłości i stworzenia komunii ze wszystkimi, nigdy nie ulegając pokusie izolowania się i narzucania swej woli«. Zabawne, bo właśnie te słowa skomentował Jarosław Kaczyński: – To brzmi jak dydaktyka »Gazety Wyborczej« – orzekł”10.
„Nieistniejąca” cenzura w czystej postaci
Wbrew lansowanym powszechnie schematom, nawet nieformalna cenzura neoliberalna jest służebna wobec panującego reżymu politycznego i funkcjonuje w skali międzynarodowej. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania narzuciły pozostałym państwom NATO sposób pisania o Saddamie Husajnie przed rozpoczęciem wojny w 2003 roku. Świadomie wprowadziły w błąd światową opinię publiczną, że Irak dysponuje bronią atomową i chemiczną, grożąc przy tym wyciągnięciem konsekwencji wobec dziennikarzy, którzy poddawali to w wątpliwość.
Trzeba w tym miejscu zdawać sobie sprawę, że sposób pisania o Husajnie został narzucony prywatnym środkom masowego przekazu, które zgodnie z doktryną neoliberalną mają być niezależne od władzy państwowej i gwarantem wolności słowa. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że dziennikarze bardzo liczni na wojnie w Iraku realizowali wolność słowa – mogli bowiem przekazywać do swych macierzystych redakcji teksty tylko po uprzednim uzgodnieniu ich treści z dowódcami wojskowymi. Zaistniałe w związku z tą wojną oszustwo, krętactwo i świadoma dezinformacja na dużą skalę pokazują, że w NATO od góry do samego dołu istnieją wpływowe nieformalne instytucje pełniące funkcje cenzorskie, które są w stanie ingerować w działalność prywatnych i formalnie niezależnych środków masowego przekazu i zajmują się tworzeniem ideologicznych podstaw do interwencji zbrojnych w wybranych rejonach oraz kontrolą informacji o nich.
Funkcjonowanie podobnego mechanizmu potwierdza sprawa Slobodana Milośevicia, byłego prezydenta Jugosławii i szefa Socjalistycznej Partii Serbii. 1 kwietnia 2001 został aresztowany w Belgradzie przez serbską policję pod zarzutem nadużycia władzy i korupcji, a następnie 28 czerwca 2001 przekazany przed Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii w Hadze, który oskarżył go o wywołanie konfliktów wojennych w Kosowie, Chorwacji i Bośni. Łącznie postawiono mu 66 zarzutów. 11 marca 2006 zmarł w haskim więzieniu. Oficjalną przyczyną jego śmierci podaną przez lekarzy był atak serca. 24 marca 2016 roku Trybunał w Hadze oczyścił pośmiertnie Slobodana Milośevicia ze stawianych mu zarzutów, stwierdzając że „Trybunał nie uzyskał przekonania, jakoby Slobodan Milośević miał uzgodnić i wykonać plan czystki etnicznej na społeczności chorwackiej i muzułmańskiej na terytorium Serbii […] Podobnych zamiarów nie poświadczają żadne dowody”11. Informacja o tym nie znalazła się jednak na pierwszych stronach i nie wywołała namiętnych dyskusji dziennikarzy.
Żołnierzy ginących na misji w Iraku czy w Afganistanie nie przedstawia się w „wolnych” środkach masowego przekazu jako suto opłacanych najemników w służbie imperialnych interesów USA, lecz jako bohaterów i patriotów, chociaż z patriotyzmem nie ma to nic wspólnego.
Dziennikarze egzaltują się śmiercią pojedynczego żołnierza. Tymczasem, gdyby nie ginęli, byłoby źle.
Jeśli żołnierz zginie, dowodzi, że był zdolny do poświęceń. Gdyby nie zginął, można by pomyśleć, że jeździł z wojny na wojnę, aby się dorobić na krzywdzie innych narodów.
Jeśli zginie, to dowodzi, że był potrzebny po to, by zginąć. Zginął, bo chciał, by nikt później nie zginął lub nie wydarł mu zaszczytu zwycięstwa.
Jeśli żołnierz ginie w obcym kraju, to pokazuje, że tam go nie chcą. Bez tego można by pomyśleć, że pojechał odwiedzić dobrych znajomych.
Jeśli żołnierz walczy z poświęceniem i strzela, to pokazuje, że robi to, czego go nauczono. Inaczej mógłby ktoś dojść do wniosku, że nie ma tam z kim walczyć. Wizja wroga przed oczami tworzy tak wielkie napięcia, że aby je rozładować, czasami musi ostrzelać cywilną wioskę lub jakieś wesele.
Jeśli żołnierz zabija taliba lub kilku cywilów, to pokazuje, że nie zejdzie z obranej drogi i bezwzględnie dąży do wytkniętych celów oraz umie robić to, czego go uczono. Gdyby nikogo nie zabił, złośliwi mogliby pomyśleć, że nauka poszła w las (pustynię).
Jeśli żołnierz ostrzeliwuje wioski i miasta, to pokazuje, że nie pojechał po to, aby budować szkoły i meczety.
Jeśli żołnierz ugania się za terrorystami, to dobrze. Trzyma formę. W innym wypadku obrastałby tłuszczem lub musiałby biegać bez sensu po poligonie i myśleć o tym, co dzieje się w Polsce.
Jeśli ginie żołnierz, to dobrze, bo nie trzeba pisać o ponad 30 osobach zabitych każdego tygodnia na drogach w kraju. Władze o śmierci żołnierza mówią namiętnie, a o nieboszczykach na drogach wolą milczeć, żeby nie zniechęcać do kupna markowych samochodów i nie rozwijać komunikacji masowej. W mówieniu o zabitych na drogach jest jeden wyjątek, jeśli zginą w autokarze pielgrzymkowym, wtedy władze spieszą rodzinom z pomocą i dodatkowymi odszkodowaniami, nie wiadomo zresztą na jakiej podstawie prawnej.
Jeśli ginie jednocześnie kilku żołnierzy, górników lub pielgrzymów, premier z prezydentem mogą ścigać się o to, kto rodzinie poległych pomoże bardziej i udowodni swą troskę o naród. Nie trzeba wówczas zwiększać odszkodowań dla wszystkich, rozbudowywać społecznych ubezpieczeń, podnosić składek ubezpieczeniowych ani zmniejszać zysków firm ubezpieczeniowych.
Jeśli zginął żołnierz, to płaczą dzieci i rodzina – pokazują, że odszkodowanie ma gorzki smak.
Jeśli żołnierz zostaje ranny lub inwalidą, to dobrze, bo można pokazać go w telewizji i pominąć milczeniem tysiące chorych na rzadkie choroby i nie wprowadzać, np. w Polsce jako jedynej w Europie, programów dotacji do niektórych istotnych leków, skazując ich tym samym na inwalidztwo lub można wprowadzić takie kryteria, że większość chorych nie skorzysta z żadnej pomocy.
Jeśli rannego żołnierza pokaże się w otoczeniu całej grupy lekarzy, nie trzeba się tłumaczyć z wielomiesięcznych kolejek do lekarzy specjalistów. Inwalidztwo żołnierza jest zaszczytne, a chorego w kraju pełne pokory. Żołnierz zostaje inwalidą nagle, a chory np. na stwardnienie rozsiane może nabywać inwalidztwo przez lata, oczekując pół roku na serię zabiegów rehabilitacyjnych finansowanych z NFZ.
W Polsce PiS najwięcej uwagi poświęca reklamie swojej flagowej propozycji „500 plus”, podsyca nacjonalizm, ale nie przedstawia planów odzyskania wykupionych za bezcen przedsiębiorstw i kontrolowanych przez kapitał zagraniczny, odzyskania gazet zawłaszczonych przez niemieckie koncerny medialne. Nie zająknie się o wprowadzeniu zakazu wysiedlania na bruk, o pokryciu kosztów utrzymania mieszkania dla bezrobotnych i osób ubogich, o stworzeniu nowego programu powszechnego budownictwa mieszkaniowego, o bezwzględnym zakazie tzw. śmieciowych umów o pracę, o pokryciu rosnących kosztów emerytalno-rentowych ze wzrostu wydajności pracy. Dzieje się tak jakby chciano powiedzieć, że wszelkie korzyści ze wzrostu wydajności pracy należą się prywatnym właścicielom kapitału.
W środkach masowego przekazu ocenzurowane są, a właściwie istnieje wręcz blokada na wszystkie wypowiedzi robotników i najemnych pracowników, zwłaszcza jeśli dotyczą one stosunków z kapitałem. Pełno jest natomiast wypowiedzi tzw. celebrytów, pięknych, zdrowych i bogatych, „znanych dlatego, że są znani”, dla których ważniejsze od innych są sprawy mody (fryzury, stroju, wyglądu paznokci), działalności charytatywnej, wyszukanych ale prostych w przygotowaniu potraw, wypoczynku letniego i zagranicznych podróży.
Cenzorski szum informacyjny
Nic więc dziwnego, że drugą metodą cenzurowania, o której pisał Umberto Eco, było wytwarzanie szumu informacyjnego. Tu chodzi o przemilczenie problemów podstawowych, i o maksymalne poświęcenie uwagi problemom marginalnym lub takie mówienie o problemie ważnym społecznie, aby ukryć jego rzeczywiste przyczyny i skutki. Zadanie mediów polega więc w tym przypadku na tym, by powiedzieć wiele, aby nic się nie zmieniło. Eco pisał, że dwugłowe cielęta, drobne rozboje, wydarzenia drugorzędne, spotkania i skandale towarzyskie, ubieranie się poszczególnych osób pochłaniają większość czasu antenowego programów informacyjno-publicystycznych i łamów gazet – „szum wokół tych pseudoafer miał być na tyle głośny, by odwrócić uwagę od spraw wymagających przemilczenia”, „moc hałasu polega na tym, że im jest on większy, tym mniej baczy się na to, o czym mowa”12. „Aby narobić szumu, pisał Eco, nie trzeba wymyślać informacji. Wystarczy wprowadzić w obieg informację prawdziwą, ale mało istotną. Tworzy ona atmosferę podejrzliwości już przez sam fakt, że się pojawia. To prawdziwe, ale nieistotne, że urzędnicy noszą turkusowe skarpetki, podanie tego do wiadomości w sposób zawierający w podtekście coś kompromitującego pozostawia jednak jakiś ślad, domniemanie. Między innymi dlatego, że niczego nie da się tak łatwo zdementować, jak informacji prawdziwej, choć mało istotnej”13.
Przez cały okres sporu o Trybunał Konstytucyjny w Polsce towarzyszył mu szum informacyjny. Spór sprowadzono do kwestii personalnych, czyli do wyborów i zaprzysięgania nowych sędziów. Poza sporem pozostały sprawy merytoryczne, a zatem ustrojowa rola i treść dotychczasowych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Zarówno PiS jak i opozycja na czele z Platformą Obywatelską nie zwróciły uwagi na to, że Trybunał Konstytucyjny pozwala na kasowanie i blokowanie ustaw parlamentu i dyktowanie ich wykładni14, i nie przyznały się, że w tym właśnie celu zamierzały go wykorzystywać obecnie. Nie przeszkadzało elitom tych partii to, że Trybunał Konstytucyjny bezpośrednio lub pośrednio akceptował zmiany ustrojowe w Polsce po 1989 roku: przeobrażenia w prawach własności ze szkodą dla interesów ogólnospołecznych, będące skutkiem ustaw o prywatyzacji i komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, likwidację PGR-ów i spółdzielni, dyskryminację przedsiębiorstw państwowych; wprowadzenie religii do szkół, wynagradzanie nauczycieli religii ze środków publicznych; ochronę życia od chwili poczęcia, nadużycia przy zwrocie majątków Kościołowi, finansowanie z budżetu państwa szkolnictwa wyznaniowego15.
Szum informacyjny jest szczególnie widoczny w reklamach. Ich autorzy posługują się w reklamowaniu różnych towarów kilkoma uniwersalnymi metodami, scenkami z gospodyniami domowymi, fachowcami usługowymi, znanymi aktorami i sportowcami, troskliwymi babciami i miłymi wnuczkami – wyrzucając dwa opakowania sięgają po jedno, uśmiechając się przy tym i mlaskając z zadowolenia. Reklamy pełne są sloganów powtarzających nazwę i markę produktu, zawierają sceny wymyślone, idiotyczne i absurdalne. Jego zdaniem „nadrzędną funkcją reklamy-szumu jest przypominanie o spocie, nie o samym produkcie”16.
Największy szum informacyjny produkuje internet. O informacji, którą otrzymujemy, nie wiemy, czy jest wiarygodna czy nie, a znalezienie informacji niezbędnej wymaga znacznego czasu i pokonania wielu niepotrzebnych stron i informacji. Informacja, którą pozyskuje się, obudowana jest całym szeregiem zbędnych reklam i informacji. Nierzadko gazety codzienne zawierają kilkadziesiąt stron, o których wiadomo, że nikt ich wszystkich nie jest w stanie przeczytać, i trzeba wiele czasu, aby wyłowić pożądaną informację. Nic więc dziwnego, że czytelnictwo prasy papierowej spada (ludzie nie chcą bowiem kupować zbędnej makulatury), i aby temu przeciwdziałać, redakcje próbują rozwijać jej elektroniczne wersje.
Zdaniem Umberto Eco szum informacyjny i hałas stał się powszechny, „jest niczym narkotyk”. Wielu młodych ludzi nie potrafi żyć bez słuchawek na uszach czy kciuka na telefonie komórkowym, ale nie wie, jak je zbudowano i ile zarabiają firmy je produkujące.
Analogia współczesnych cenzorów i nazistowskich zbrodniarzy
W dawnych czasach wiadomo było, do kogo kierować pretensje za wstrzymanie lub okaleczenie publikacji, a obecnie cenzura jest (jak Imperium u Harta i Negri’ego) wszędzie i nigdzie, czyli nie ma jednolitych i czytelnych zasad jej funkcjonowania oraz że nie można nikogo pociągnąć do odpowiedzialności za łamanie wolności słowa.
Autorzy, którzy chcą publikować, muszą godzić się z ingerencjami odnowionej cenzury w swoje publikacje. Z czasem zaczynają rozumieć „co im wolno” i dostosowują się do wymagań poszczególnych redakcji czy recenzentów. Nakładają na swoje myśli i swoją twórczość „autocenzurę”.
Takie skutki funkcjonowania cenzury jako instytucji życia społecznego sprawiają, że przypomina ono działania nazistowskich zbrodniarzy, którzy wciągali ofiary do swych zbrodni i zmuszali je do wykonywania „czarnej roboty”, a po wojnie tłumaczyli się, że oni osobiście i własnoręcznie nikogo nie zamordowali, a w obozach zagłady wykonywali jedynie administracyjne funkcje. Tak jak wówczas występowało oddzielenie zbrodniarza od miejsca i narzędzia zbrodni, co pozwoliło wielu z nich uniknąć poniesienia odpowiedzialności, tak w przypadku „autocenzury” następuje oddzielenie cenzurowanego dzieła od cenzora, odpowiedzialność za cenzurę przerzuca się na autora dzieła i pozwala na kłamliwe mówienie o nieistnieniu cenzury i realizowanej wolności słowa.
Edward Karolczuk
Przypisy:
Źródło pierwodruku: „Zdanie”, nr 3–4 (170–171), 2016.
Dobry, interesujący tekst. Zamieszczony we właściwym miejscu gdyż wydaje się mi, że środowisko to niezbyt zdaje sobie sprawę z takich oczywistości. A powinno.
Chciałbym jednak też przypomnieć wydaną w 2006r. pracę zbiorową przez Wydawnictwo Naukowe Scholar o tytule „Media i władza” i zachęcić do jej przeczytania a szczególnie rozdziału napisanego przez redaktora tego wydania, Piotra Żuka, pod tytułem MEDIA A KONTROLA SPOŁECZNA W CZASACH „WOLNOŚCI RYNKOWEJ”. Oto link do PDF : http://piotrzuk.eu/media_a_kontrola_spoleczna.pdf
Marcin
Club Homo Sapiens