Kiedy za czasów pierwszej „IV RP” z lat 2005-2007 wicepremier i minister edukacji Roman Giertych pokiereszował w programach nauczania utwory Witolda Gombrowicza, zostawiając z nich jeno fragmenty, stały się one tylko belferskimi piłami do upupiania młodzieży. Trudno zresztą mu się dziwić. Nie skłaniały do bezgranicznego miłowania ojczyzny, jej obrony i dumy z niej. Raczej do zdecydowanie krytycznego wobec niej dystansu i poczucia obcości. A tego, jako nacjonalista, znieść nie mógł.
O łące i robaczkach
Z Polską w ujęciu Gombrowicza jest poniekąd tak, jak w tej opowiastce: Oto wiosna. Łąka. Przygrzewa słonko. Pachnie nagrzana ziemia, trawa i kwiaty. Żabki i myszy robią swoje. Szeleszczą motyle, pszczoły. Muchy i muszki bzyczą. Ptaszki na niebie świergolą. Mienią się rozedrgane w cieple kolory i trwa koncert natury.
Ale w pewnym momencie z podeschłej kupy krowiego łajna wyłażą dwa robaczki: ojciec i syn. Pełzną sobie leniwie. Niekiedy zastygają. Chłoną wonie, dźwięki, ruch wokół. Aż chce się im żyć!
– Tatusiu – powiada jednak w pewnej chwili syn-robaczek. – Taka piękna ta łąka, niebo, słońce, więc dlaczego my wciąż mieszkamy i żyjemy w tej kupie?
Na co ojciec z dumą i wyższością: – Bo to, synku, nasza Ojczyzna.
Co więc miał Giertych zrobić z takim jej ujęciem? On – nacjonalista z dziada pradziada, prominent w prawicowym rządzie i zupełnie niereformowalny ojciec-Polak?
Niewygoda z Gombrowiczem
W tej właśnie anegdocie tkwi w zasadzie istota Polski, którą pisarz pokazuje w swych powieściach, dziennikach, esejach i dramatach. Prozaiczna i marna. Bez łopotu sztandarów, bohaterów, „moralnych zwycięstw” dzięki przegranym powstaniom, żołnierzy wyklętych i zajętych kuchnią oraz rodzeniem dzieci Matek Polek. Bez kościelnego też kadzidła, tradycji i duszy narodowej – zawsze chętnej do tańca i różańca. I tak ona jest przypadkowa, jak podeschła krowia kupa łajna na wiosennej łące. Podrzędna wobec świata i nieistotna dla jego biegu. Ale dla żyjących w niej robaczków – najdroższa. Zawsze też uwznioślana, święta i dostojna. Zwłaszcza dla ojców- robaczków.
W latach pierwszej „IV RP” Giertych nie mógł go jednak po prostu wyrzucić z lektur szkolnych, bo ówczesna poprawność polityczna i kulturalna nakazywała głosić, że „Gombrowicz, jak Słowacki, wielkim pisarzem był”. Musieli go więc uczniowie poznawać. Przynajmniej powierzchownie. Wyselekcjonował tedy odpowiednie fragmenty z jego tekstów. Tak jednak, by ich istota nie była czytelna.
Nie mógł wszak dopuścić, by synkowie-robaczki krytykowali ojczyznę, jak autor „Transatlantyku”. I za nic mieli autorytet swych ojców. By dalej zaczęli wnikać w jego analizy. W kpiny ze zniewolenia tradycyjnymi formami polskości, z uwielbienia m.in. dziecięcej umysłowości Mickiewicza, czy – zwłaszcza – z reakcyjnej szlachetczyzny Sienkiewicza. Mąciły bowiem blask Boga, Honoru i Ojczyzny, oświetlających drogę do krainy z wyobraźni ojców-robaczków. Pełnej wolności i narodowej szczęśliwości z powodu niepodległego bytu.
Aby więc nic go nie przysłaniało – uszczuplając obecność Gombrowicza – otworzył on lekturową przestrzeń właśnie dla Sienkiewicza.
Nic dziwnego – rzekłby Gombrowicz. Wszak od czasów „Trylogii”, po chwilę obecną, uroda jego prozy „stała się idealną piżamą dla tych wszystkich, którzy nie chcieli oglądać swej szpetnej nagości”. Trzeba więc było na siłę ubrać w nią w szkole synków-robaczków, by stało sie z nimi to, co z pokoleniami ich poprzedników, kiedy to – jak powiada – „sfera szlachecko-ziemiańska, żyjąca na swoich folwarkach (…) będąca, w swej znakomitej większości, rozpaczliwą bandą gnuśnych bęcwałów, znalazła na koniec swój idealny styl i, co za tym idzie, uzyskała pełne zadowolenie z siebie”. „Trylogią” zaś zaraziła ona inne stany i klasy społeczne, by „patriotyzm polski, tak łatwy i szparki w swych początkach, a krwawy i olbrzymi w swych skutkach, upajał się Polską sienkiewiczowską do nieprzytomności”.
Lecz przedziwny stosunek mieli wtedy do praktyk Giertycha nasi liberałowie z PO. Najpierw pomstowali na nie i protestowali. Uznawali za kaleczenie dzieł wielkiego pisarstwa, zubażające edukację kulturalną młodzieży. Jednak po wygranych wyborach w 2007 r. niczego bodaj w jego rozporządzeniach nie zmienili, bo i dla nich Gombrowicz tak samo był niewygodny.
W latach bowiem pierwszych rządów PiS (i koalicji, w której wraz ze swą partyjką znalazł się Giertych) jego obrona przez nich była tylko instrumentalna. Służyła ukazaniu, że są oni polityczną ostoją polskiej kultury wysokiej. Ale kiedy wygrali – twórczość tego pisarza kością stanęła im w gardle. Obnażała wszak i ich tradycjonalne sentymenty, resentymenty i prowincjonalizm, na miarę owych ojców-robaczków, w których formy się przyodziali. Identycznie jak pisowscy.
I jedni i drudzy zawsze doń mieli stosunek ambiwalentny. Wynosili go oto zgodnie pod niebiosa tylko w czasach PRL-u (jako ówczesna „demokratyczna opozycja”), bo jego twórczość była urzędowo zakazana. A ze względu na swe antykomunistyczne wątki – zdawała się poręcznym narzędziem krytyki ideologii i praktyk realnego socjalizmu.
Z drugiej jednak strony już wtedy marginalizowali (lub wręcz przemilczali) jej przesłanie antynacjonalistyczne, antykołtuńskie i antyparafiańskie. Chcieli bowiem „jednoczyć naród”, którego nie wyobrażali sobie bez spleśniałej tradycji narodu szlacheckiego, psiego ludowego poddaństwa i duchowego zniewolenia kościółkowego wszystkich mieszkańców „tej ziemi”. A przecież to wszystko stanowiło źródło i materiał form Polski, Polaków i polskości w ogóle, od których pragnął nas uwalniać Gombrowicz.
Gdy w 1989 r. zaczęła się ustrojowa transformacja, stał się już nie tylko niewygodny, ale wręcz szkodliwy. Zza grobu bowiem podważał i ośmieszał jej (pozornie) nowy kształt. Giertych zatem wykonał za wszystkich brudną robotę. Liberałowie zaś mieli nadal swojską pustkę w głowach i (niby) czyste ręce. Ale to właśnie pozwoliło PO bez większych kłopotów włączyć go potem do swego politycznego grajdołka.
I teraz wspólnie z nimi walczy on pod biało-czerwonym sztandarem – a jakże! – o „prawdziwą” wolność i „demokrację”, podskakując żwawo na manifestacjach KOD.
Czym jest Polska?
Wszyscy oni nie mogli się wszak zgodzić, że – i przed wojną, i w PRL, i tak samo w ostatnim ponad ćwierćwieczu – Polska to, jak pisze Gombrowicz, „twór pośredni między Wschodem i Zachodem, wydana wskutek swych warunków geograficznych i historycznego rozwoju niedoskonałości i podrzędności”. Dlatego, czytamy, „musi być przezwyciężona, albowiem nie jest w stanie zapewnić Polakom jakiejkolwiek pełnej wartości”.
W konkluzji więc powiada: „Nie jest słuszne, by Polak poświęcał swój osobisty rozwój, swoje człowieczeństwo, na rzecz Polski. Polak urobiony przez Polskę, przez swoje środowisko, przez swoją tradycję musiał być gorszym człowiekiem od ludzi Zachodu”.
I między innymi stąd płynęła w wielu jego utworach pochwała niedojrzałości wszelkich synów-robaczków, jako stanu sprzed ich zastygnięcia w sztywnych i sakralizowanych formach polskości, charakterystycznych dla ojców-robaczków. Ba! Niedojrzałość stała się dlań pozytywnością estetyczną i sposobem uobecniania się ludzkiej autentyczności.
Stąd także jego krytycyzm np. wobec rodzimych pisarzy, którzy – jeśli ograniczali się do polskiego terenu – „skazani byli na podrzędność”, adekwatną wobec podrzędności Polski w świecie. Ich bowiem twórczość była zaledwie ukrywaniem jej rzeczywistego statusu pod formami estetycznymi, moralizatorskimi i „patriotycznymi”. Gdy zaś aspirowali oni do europejskości, również nie wykraczali poza tę podrzędność. Boć to była – jak mówi Gombrowicz – „europejskość z drugiej ręki, która jedynie starała się dorównać Europie i powtarzać Europę”.
Nota bene to samo można powiedzieć o naszych pisarzach dzisiejszych, jak i o humanistach, nauczycielach czy wszelkich innych pracownikach sfery duchowej”. Od międzywojnia wszak trwa za ich sprawą ten sam i tak samo duchowo jałowy, monotonny i pozbawiający Polaków pełnej wartości, szelest narodowych form.
Ale inaczej być nie może i nie chce. Polska bowiem dla niego to taki kraj między Wschodem i Zachodem, gdzie „Europa już poczyna się wykańczać, kraj przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają. Kraj przeto formy osłabionej… Żaden z wielkich procesów kultury europejskiej nie przeorał naprawdę Polski, ani renesans, ani religijne walki, ani rewolucja francuska, ani rewolucja przemysłowa; tu tylko złagodzone echa dochodziły. A współczesna rewolucja rosyjska też nie została przeżyta, tylko skutki jej dostały się (przymusowo) Polsce, już gotowe. Katolicyzm? Kraj jest wprawdzie w orbicie Rzymu, ale polski katolicyzm jest bierny, polega na ścisłym przestrzeganiu katechizmu, nigdy nie był twórczą współpracą z kościołem.
Na tych więc równinach, otwartych na wszystkie wiatry, odbywała się wielka Kompromitacja Formy i jej Degradacja. Rozmazywało się to, rozłaziło… Tu kultura była równinna, wiejska, pozbawiona wielkich miast, silnego mieszczaństwa, gdzie życie się skupia, komplikuje, piętrzy, nabiera rozmachu, zasila tysiącem splotów międzyludzkich. Była szlachecko-chłopska, proboszczowska, szlachcic na folwarku siedział, a ksiądz proboszcz był wyrocznią. Poczucie bezformia (krowiego placka jako ojczyzny – J.K.), dręczące Polaków, ale też wypełniające ich jakąś dziwaczną wolnością, było u źródła ich uwielbienia dla polskości”.
Czy takie słowa przeszły by dziś przez usta brylujących w mediach polityków, dziennikarzy, intelektualistów, (większości) pisarzy? Wszak: co jeden, to (z „Ferdydurke”) Syfon; co drugi Pimko albo Młodziak. Żaden (nawet „lewicowy”) nie jest zainteresowany naruszeniem wyświechtanych komunałów narodowych i form. Tak samo, jak niegdyś międzywojenne elity, które mają oni za wzór i punkt odniesienia. Niezdolni zarówno do dystansu wobec ich zetlałych „mądrości”, jak i przeniknięcia idei, które do nas płynęły (i płyną) skądinąd.
Jakże jednak mogło (i może) być inaczej, skoro – jak powiada – „Na niebie polskim, tym niebie omdlewającej się, kończącej się Europy, zbyt wyraźnie widać jak skrawki papieru nadlatujące z Zachodu zniżają lot, by osiąść na błocie, na piasku iż by jedynie chłopaki pasące krowy mogły z nich zrobić wiadomy użytek…”.
A czego innego można by się spodziewać, zwłaszcza, gdy PiS zapanowało znowu niepodzielnie, a dróg wyjścia – nie widać? Niczego. Lecz może to właściwa pora, by wreszcie zacząć Gombrowicza od czytać od nowa?
Jan Kurowicki