Wszystko mi jedno, czy Lech Wałęsa to niezłomny bohater, który „obalił komunę”, czy nędzny kapuś i tchórzliwy pajac na usługach SB. Nawet mi na myśl nie przychodziło, by rozpatrywać go w tych kategoriach. Ani teraz nie przychodzi.
Od 1980 r. po dziś mam go bowiem za średnio inteligentnego, niedouczonego wiejskiego mędrka, który wyrósł ponad siebie. Społeczne procesy uczyniły go twarzą „Solidarności”, prezydentem RP i widoczną postacią mitu założycielskiego ustroju, stanowczo za długo panującego w Polsce. Bardziej więc to mnie obchodzi, kiedy on się zmieni, niż ideologiczny status tego zadufka i bufona. To tedy, czy Wałęsa to bohater, czy kapuś, ani mnie ziębi ani grzeje.
Sądzę bowiem, że historia nie zna po prostu bohaterów i po prostu kapusiów, a przede wszystkim: nie od bohaterów lub kapusiów zależy jej bieg, zmiany społeczne. Pojęcia te znajdują zastosowanie tylko w repertuarze kategorii ideologicznych jej interpretacji. Różnych: konserwatywnych lub postępowych, prawicowych albo lewicowych itp. Dzięki nim m.in. historia ulega mistyfikacji i mityzacji. Z realnych, sprzecznych i wykluczających się jej procesów i zjawisk zmienia się w świat urojony.
Niestety we współczesnej Polsce niemal nie ma miejsca na rzetelną wiedzę historyczną. Panoszą się w niej jeno mity rozmaitych ideologii. Przede wszystkim: konserwatywne i prawicowe. I zaczadzają. Legitymizując zarazem ustrój, powstały w wyniku transformacji po 1989 r.
To właśnie dzięki tym mitom stała się niemal powszechna i nabożna wiara, że przed nią panowały w Polsce tylko demony zła i mrok zniewolenia. Po niej zaś zaczął wyłaniać się Raj narodowego solidaryzmu, wiodący do błogostanu dobrobytu. A drogę doń podobno wywalczyła wspaniała „Solidarność”, która (jak Piłsudski) na przystanku niepodległość wysiadła z pociągu socjalizm, bo wszystko inne stało się mniej ważne lub niepoważne. Zwłaszcza wcześniej zdobyte pracownicze prawa i przywileje, więc ostała się ledwie ich karykatura.
Ponieważ jednak rzeczywistość wciąż jest siermiężna, pełna sprzeczności i Raju nie widać, szuka się powodów tego stanu rzeczy. Jednak nie w realiach społeczno – ekonomicznych. Ani w tym, że wszystkie rządzące po transformacji partie (łącznie z PiS) miały tylko jeden program: pilnowanie interesów napływowego i rodzimego kapitału oraz podporządkowania mu ludzi pracy. Gdzie indziej: w sferze mitologii.
I właśnie w tej sferze rozgrywa się medialny bełkot ostatnich tygodni wokół Lecha Wałęsy jako figuranta ideologicznego.
Pretekstem doń stało się „nagłe” odkrycie w domu Czesława Kiszczaka nieznanych dokumentów na temat jego agenturalnej przeszłości z lat 70-tych przez prokuratorów z IPN. „Nagłe”, bo zaledwie w parę miesięcy po objęciu władzy przez PiS, który zawsze uważał, że jest on odpowiedzialny za nieprawidłowości transformacji.
I – wedle tej partii – nic w tym dziwnego. Wszak długo i cierpliwie był przygotowywany przez demony z PRL do odegrania roli swoistego zwornika „układu”, jaki przejął władzę w Polsce po 1989 r., uniemożliwił ziszczenie się solidarystycznego Raju, a zaledwie powstanie potworka III RP. Ten zaś – z kolei – był umacniany przez kolejne partie rządzące, zwłaszcza przez ostanie, ośmioletnie rządy PO.
Nie dziwota więc, że natychmiast krzyk podnieśli polityczni współtwórcy III RP. Ale znowu: nie na gruncie realiów, lecz zaledwie mitologii, więc także w sferze ideologicznego zaczadzenia. Zaprotestowali tedy przeciw kwestionowaniu roli Wałęsy w zwycięstwie „Solidarności” i jego bohaterstwa. Współpracę zaś w latach 70-tych z SB uznali za nic nie znaczący epizod. A tworzenie przezeń postkomunistyczno-solidarnościowego „układu”, jako faktycznego podmiotu władzy po 1989 r., za wytwór chorej teorii spiskowej.
Niestety: zaczadzenie to dotyczy także lewicy. Zwłaszcza oficjalnej, tej spod znaku SLD. Jej – okazuje się – również nie obchodzi realna historia. Bez reszty podporządkowała swe myślenie panującym, prawicowym mitom postsolidarnościowym i bełkoce o bohaterstwie Wałęsy. Tak jak PO. Ale to w Polsce nic niezwykłego i nowego. Zawsze tak było. Już dawno, dawno temu wiedział o tym Stanisław Brzozowski, gdy pisał:
„Nawet ci, którzy pozbyli się historii świętej nad Jordanem, znają ją i tworzą nieustannie nad Wisłą i Niemnem. Polska nie przestaje być jakimś odrębnym, zamkniętym w sobie światem, unoszącym się ponad twardą rzeczywistością przyrody i dziejów. Jesteśmy mniej lub więcej, w tej lub innej formie zmistyfikowani wszyscy, gdy chodzi o Polskę i jej sprawy. Twarda i jasna samowiedza polskiej rzeczywistości, samowiedza jednolita, nie mierząca dwoma różnymi miary własnego narodu i reszty świata, jest wciąż raczej postulatem niż stanem urzeczywistnionym”.
Tak widać jednak musi być w naszym peryferyjnym (względem rozwiniętego świata) skansenie narodowym. Wszystko więc mi jedno, czy Lech Wałęsa to niezłomny bohater, który „obalił komunę”, czy nędzny kapuś i tchórzliwy pajac na usługach SB. Nawet mi na myśl nie przychodzi, by rozpatrywać go w tych kategoriach.
Jego zaś mit to zaledwie prymitywna personifikacja polskiej transformacji. I to zarówno w wersji pozytywnej (apologetyki), jak i negatywnej (obrazu Wałęsy jako demona-demiurga). Stanowi bowiem szkodliwą politycznie i poznawczo mistyfikację, gdyż przysłania ideologicznym czadem rzeczywiste czynniki sprawcze, siły społeczne, ich interesy i złożoną grę, w której Wałęsa był i pozostał napompowanym figurantem.
Już niech on lepiej pojedzie sobie na ryby, sączy piwo w cieniu, i długo, długo nie wraca. Będzie wtedy po prostu bardzo ludzki. Ale nikt nie będzie się wtedy nawet zżymał, że nic nie rozumie z historii, w której uczestniczył.
Jan Kurowicki