Amerykanie poszli w ślady Argentyńczyków. Ci powierzyli rządy prezydentowi, który konsultuje ważne decyzje ze swoim ulubionym zdechłym (lub jak kto woli zmarłym) psem. Prezydent Trump ma największe zaufanie do otaczających go kalifornijskich doliniarzy: Elona Muska i Petera Tiela. Ale jakie wnioski wyciągną z tej kampanii europejskie marionetki biznesu, wśród nich polskie? Wygląda na to, że takie jak zwykle – ludzkości grożą autokraci, nieukarani zbrodniarze wojenni. Bynajmniej nie chodzi o Benjamina Netanjahu.
Zagubiony przewodnik. Wybitny austriacko-amerykański ekonomista Joseph Schumpeter sformułował w r. 1942 r. doniosłą prognozę: kapitalizm pogrąży jego historyczny sukces. I faktycznie, aparat wytwórczy, który powstał w kolejnych rewolucjach przemysłowych (aktualna to chyba 4.0) – nie mieści się już na jedynej planecie dostępnej na razie ludzkości. Cywilizacja przemysłowa, choć nasycona technologiami obróbki informacji, wciąż przetwarza gigatony atomów. Sektor tzw. korporacji technologicznych wytwarza tylko 10% PKB i zatrudnia 5% siły roboczej. Kapitalizm dochodzi do ekologicznej bariery swojej prosperity. Pogrąża mieszkańców planety w kryzysie społecznym, ekologicznym, ideologicznym, politycznym, kulturowym. Niestety, by z niego wyjść konieczne by było ujarzmienie wzrostu gospodarczego. A więc praktycznie odejście od kapitalizmu jaki znamy, zwłaszcza w jego amerykańskim wariancie. I to największy osierocony temat każdej współczesnej debaty.
Ale to społeczeństwo hegemona zza Atlantyku ucieleśnia marzenia o wolności gospodarczej, o kreatywnej przedsiębiorczości, o luksusowej konsumpcji. Samo się określa jako lider wolnego świata. Ma być wyjątkowo cnotliwy, kochający pokój, szanujący prawa człowieka, praworządny. Na dodatek pracowity. Niezłe brzemię spada na „wybranego”, skoro ma przewodzić drugiemu w historii narodowi wybranemu. Recepturę przygotowaną przez neoklasycznych ekonomistów wdrażali sukcesywnie kolejni prezydenci: odejście w r. 1971 od systemu Bretton Woods, w konsekwencji utrata kontroli nad przepływem kapitału (R. Nixon), reformy podatkowe (R. Reagan), zniesienie ustawy Glassa-Steagalla, która oddzielała bankowość handlową od inwestycyjnej (B. Clinton). Już nie Roma causa, lecz laureaci tzw. ekonomicznego nobla, a trójnóg stoi na dziedzińcu tej czy innej uczelni Ivy League. Także amerykański styl życia stał się soft-power – „kulturową bronią masowego rażenia”, jak ją określa Andrzej Szahaj. Ale hegemonia kulturowa tego kraju idzie w parze z erozją potęgi gospodarczej, z narastającymi nierównościami społecznymi. Po raz kolejny w dziejach potwierdza się dialektyka dekadencji: przed upadkiem rozkwit wzorców agonalnych. Rekordowe wydatki na zbrojenia (jeden bilion dolarów), i… na jarmarczny spektakl wyborczy. Triumf marketingu, całkowicie przypominającego ten konsumencki. Tu króluje spersonalizowany przekaz i polityczni mikrotargeterzy. Tak może się dziać w kraju, gdzie tylko 6 grup medialnych decyduje o zawartości 90% tego, co ludzie, oglądają i czytają, i czego słuchają – w mediach tradycyjnych i tych od wujka Jobsa. Herosów znamy. Kim są ich wielbiciele i wyznawcy, dla których fastryguje się odpowiednią wersję kandydata na urząd?
Klęska amerykańskiego POPiSu. To z Ameryki wywodzi się język opisu struktury społecznej z wypaczonym pojęciem klasy. Pozostało tylko słowo klasa, ale odnosi się ono do kategorii dochodowych. Klasa wyższa to 10% najbogatszych; klasa średnia to kolejne 40% ze znacznymi dochodami, głównie specjaliści z kwalifikowaną siłą roboczą. Natomiast klasa niższa to dolne 50 % drabiny dochodów. Tworzą ją klasy pracownicze. Językiem klas dochodowych operują badacze społeczni, amerykański i polski komentariat, jarząbki całego świata. Klasa społeczna to kolejne w języku debaty publicznej niewymowne słowa na ”k”. Ogólnie, udział jednostki w puli wytworzonego bogactwa społecznego zależy od tego, w jaki sposób zdobywa środki do życia. Jeśli jest właścicielem tylko swojej siły roboczej, musi podjąć pracę najemną. Lepiej, kiedy jest właścicielem materialnych bądź intelektualnych środków produkcji dóbr. Dla jednych praca, innym wystarczy własność, czyli posiadanie względnie niezależnych od własnej pracy czynników gospodarowania. Pozwalają one na uzyskiwanie różnych dóbr. Mogą to być dary natury jak w Arabii Saudyjskiej, albo własność intelektualna – prawa autorskie, patenty czy aplikacje. Ludzie zajmujący zbliżoną pozycję w systemie własności ekonomicznej i jakości siły roboczej tworzą wielkie klasy społeczne. Jakość siły roboczej („kapitału ludzkiego”) tworzą m.in. kwalifikacje zawodowe, umiejętności praktyczne, kompetencje społeczne, wiedza z zakresu konkretnej technologii, znajomość prawa, itp. Mowa wobec tego o klasach właścicieli kapitału pieniężnego, przemysłowego, handlowego; mowa o klasach i stanach menedżerów i specjalistów. I wreszcie o klasach i stanach pracowniczych. Bierzemy tu pod uwagę miejsce aktywności zarobkowej jednostki: czy dokonuje się ona w gospodarce, czy w pozostałych (tj. pozagospodarczych) instytucjach życia społecznego – to domena stanów społecznych. Rozpada się wówczas obraz wielkiej rodziny cnotliwych Amerykanów – dumnego narodu ofiarującego światu „życiodajne światło prawdy”. Podział na lewicę i prawicę nie znikł. Znikł tylko w języku obu amerykańskich formacji wyborczych. Na co zwrócił uwagę Bernie Sanders. Dlatego słowo partia jest tu dużym nadużyciem.
W amerykańskim społeczeństwie miarą sukcesu życiowego jest konto bankowe. Umożliwia luksusową konsumpcję, najlepiej na jachcie lub we własnym samolocie. Przegrani w wyścigu szczurów nie mają racji: około 30 milionów nieubezpieczonych, kilka bieda-prac może nie wystarczyć do przeżycia miesiąca bez wsparcia opieki społecznej. Niski stopień uzwiązkowienia i ochrony pracownika – krótkie urlopy, niskie zasiłki dla bezrobotnych, brak urlopów macierzyńskich, duże zróżnicowanie płac. Pozycja pracownika jest słaba. W czasie recesji firma redukuje koszty głównie ograniczając zatrudnienie, szybko też likwiduje deficytowe działy. Współczynnik Giniego, jest bliski 0,5, co oznacza duże zróżnicowanie dochodów i majątków. Merytokracja to absolwenci prestiżowych uczelni. By się do nich dostać, mimo systemu stypendiów i pożyczek, trzeba sobie dobrze wybrać rodzinę. Edukacja na wysokim poziomie jest kosztowna od najniższych szczebli w systemie edukacyjnym. Nic dziwnego, że stać na nią 14 razy więcej synów i córek, których rodzice plasują się w gronie 20% najbogatszych, niż dzieci 20% najuboższych. Dlatego w konsekwencji tylko 6 proc. urodzonych w tej grupie udaje się przebić do elity. Wszyscy marzą o dobrobycie, o własnym domu z basenem. Ale ogromnej masie Amerykanów, zwłaszcza z Głębokiego Południa, przeszkadza rząd federalny i jego funkcje socjalne. Stąd brak ubezpieczeń społecznych na zasadzie solidaryzmu, prywatyzacja usług publicznych. Prawie 1% populacji, głównie młodych Afroamerykanów, przetrzymywana jest także w sprywatyzowanych więzieniach. To też efekt gettyzacji i niskiego poziomu szkół publicznych.
W gospodarce dominuje akcjonariusz i spekulant, stąd rozdęty sektor finansowy i rynek kapitałowy. W trzewiach tego Globalnego Minotaura, wedle określenia Yanisa Veroufakisa, dokonuje się recykling nadwyżki światowej. Obsługuje on spekulację nie tylko papierami wartościowymi, ale również ropą, żywnością, nieruchomościami komercyjnymi, przedsiębiorstwami przemysłowymi, które można kupić, sprzedać, zlikwidować – stosownie do kursów akcji i strategii biznesowej. Zysk ci wszystko wybaczy, a reszcie świata wypaczy. Nawet wtłaczanie 15 milionów litrów wody na jedną operację niekonwencjonalnego szczelinowania, by wycisnąć gaz ze złoża łupkowego. Nawet jeśli społeczeństwo to konsumuje czwartą część energii produkowanej na świecie, to „amerykański styl życia jest nienegocjowalny”, jak oświadczył w Rio de Janeiro podczas konferencji klimatycznej prezydent George Bush. Ograniczanie wolnego rynku w imię klimatu byłoby wręcz zbrodnią przeciwko wybranemu narodowi naszych czasów, najszlachetniejszej części ludzkości.
Naśladowany na całym świecie model biznesu stworzył Walmart. Zatrudnia 2 mln pracowników, wśród nich kasjerki, które zarabiają głodowe pensje, a ich utrzymanie biorą na siebie inni. Pracownicy giganta wielkopowierzchniowego handlu korzystają bowiem z publicznych szkół, ochrony policji, publicznych dróg, kwalifikują się do publicznych systemów opieki społecznej. Te dobra fundują im inni: do każdej nisko opłacanej kasjerki Walmartu amerykańscy podatnicy dopłacają od 3 do 6 tys. dol. rocznie.
Według Economic Policy Institute produktywność pracy w USA w ciągu ostatnich 40 lat wzrosła o 80 proc. ale mediana zarobków tylko o 10%. Amerykańscy golden boys zarabiają 13 mln euro rocznie, na co składają się opcje na akcje, przydział darmowych akcji, często 3-4krotność podstawowego wynagrodzenia. W połowie lat 60. prezes korporacji zarabiał 24 razy więcej niż jego pracownik produkcyjny. Obecnie to 185 razy więcej. Dlatego bogaci się bogacą, a biedni biednieją. Pracująca biedota stanowi aż 21% ogółu zatrudnionych. Nic dziwnego, że tzw. food stamps potrzebuje 14% Amerykanów, czyli około 40 mln. Połowa pracowników nie ma wystarczających dochodów, by opłacić składki emerytalne, a dwie trzecie poniżej 40. roku życia nie ma żadnych oszczędności emerytalnych. W tym samym roku górne 20% osiąga przeciętny dochód 8,3 razy większy niż 20% najuboższych (w Niemczech 4,4 razy większy, w Danii tylko 3,7 razy). Dlaczego o tym nie mówi pani z TVNu? Wtedy byśmy zrozumieli, skąd się bierze kiełbie we łbie biedoty amerykańskiej, skoro bez większego oporu akceptuje status quo.
Kraj ten ma też na swoim terytorium własne raje podatkowe, w których niczym w czarnej dziurze znikają i tak już nisko opodatkowane zyski i dochody rentierskie. Jednak państwo nadal pełni ważną rolę w gospodarce. Za pomocą budżetu wojennego koryguje deficyty budżetowe między poszczególnymi stanami, lokując odpowiednio zakłady zbrojeniowe w mniej dynamicznych stanach. Dużą rolę w inicjowaniu i finansowaniu prac badawczo-rozwojowych odgrywa Pentagon i DARPA.
Co dalej? Stała gra inwestowania i konsumpcji, w towarzystwie 750 amerykańskich baz, mogłaby się toczyć bez końca. Ale dopóki tego nie zmieni Musk, ludzkość ma do wykorzystania tylko jedną planetę. Ani rezolutni nadwiślańscy liberałowie, ani ich amerykańscy przewodnicy, nie zapobiegną spadkowi tempa wzrostu gospodarczego. Wskutek limitów przyrodniczych spadnie ono z 3% do prognozowanego 1%. Będą się musiały zmienić mechanizmy funkcjonowania zglobalizowanej gospodarki. O odejście od dolara jako rezerwowej waluty już się troszczą kraje BRICS. Nadchodzące zmiany nie uspokoją emocji, zwanych populizmem. Bo ich zakres jest rozległy. Konieczne będą m.in. przebudowa energetyki i transportu, recykling minerałów, zmiana rynku pracy wraz z zastosowaniami robotyki i sztucznej inteligencji. Najbardziej dolegliwy okaże się zapewne kres koncepcji życia jaku użycia, tj. konsumpcjonizmu. I przeciwko temu będą się buntować nie tylko amerykańskie masy wyborcze. Ciekawe, jak z tymi problemami poradzi sobie prezydent Trump i jego anarchokapitalistyczne otoczenie miliarderów? Możliwe są różne scenariusze: od eksterminizmu ludzi zbędnych do demokratycznej korekty wykorzystania mocy wytwórczych cywilizacji. Państwo amerykańskie to obecnie wielki hamulcowy kolejnej rekonfiguracji kapitalizmu. Pomaga mu w tym trzecia liga europejskich premierów i prezydentów. Same marionetki jak uchem sięgnąć.
Dlatego do roli namiastki forum, gdzie może się wykluwać globalna strategia zarządzania nową konfiguracją kapitalizmu, pretendują tylko spotkania G-20. Na tym forum przywódców wszystkich największych państw świata jest (przynajmniej) możliwa dyskusja nad przebudową reguł finansowej globalizacji, nad zastopowaniem, a następnie ograniczeniem wyścigu zbrojeń. One nie tylko rujnują narodowe budżety, ale też są kosztowne energetycznie. I co ważne. Czeka niecierpliwie w kolejce redukcja przyczyn migracji, ulicznych protestów, lokalnych konfliktów i wojen na globalnym Południu. Trwa bowiem w najlepsze rozwój niedorozwoju w Afryce, w całej Ameryce Łacińskiej, na Bliskim Wschodzie. Dlatego z kolejnego kryzysu patocywilizacji wzrostu gospodarczego, zbrojeń i masowej konsumpcji – nie wyprowadzi nas ani populizm liberalny, ani prawicowo-narodowy. Prezydentura Donalda Trumpa będzie tylko częścią problemu.
Tadeusz Klementewicz