„Jeśli pod koniec lat 70. w Wielkiej Brytanii w sześciu procentach gospodarstw domowych stałej pracy nie miała ani jedna dorosła osoba, to piętnaście lat później w podobnej sytuacji znalazło się już na wyspach brytyjskich 16 procent gospodarstw domowych” – napisał w wydaniu z 30 października 1995 r. „The Guardian”, powołując się na wyniki badań przeprowadzonych przez Paula Gregora z London School of Economics.
„W północnej Marsylii istnieją całe osiedla, w których 60 procent mieszkańców nie pracuje i domy, w których żaden z lokatorów nie ma pracy. Jest tam mnóstwo rodzin, w których rano wstają tylko dzieci idące do szkoły” – dwa lata później alarmował z kolei „International Herald Tribune” (nr z 15 października 1997 r.).
I nadchodzące informacje są coraz bardziej niepokojące.
W lipcu 2001 roku szwajcarska firma inżynieryjna ABB powiadomiła, że zwalnia z pracy 12 tysięcy pracowników, czyli 8 procent załogi, co w praktyce oznaczało niemal jej zdziesiątkowanie. Mniej więcej w tym samym czasie druga na europejskiej liście producentów obwodów scalonych spółka INFINEON poinformowała, że redukuje zatrudnienie o 5 tysięcy osób, a wielki szwedzki wytwórca sprzętu telekomunikacyjnego ERICSSON zapowiedział wymówienie pracy 2 tysiącom pracowników. Z kolei francuski koncern ALCATEL podjął decyzję o zamknięciu ponad stu swoich zakładów na świecie, zaś ogromny brytyjski dom towarowy Marks & Spencer uprzedził, że likwiduje wszystkie filie w Europie, w związku z czym jest zmuszony jedynie we Francji zwolnić z pracy 1700 osób.
Latem 2001 roku tylko na przestrzeni jednego tygodnia firmy zachodnioeuropejskie wymówiły pracę 30 tysiącom pracowników.
Sytuacja tych, którzy obecnie tracą pracę, jest wyjątkowo trudna. Statystyki dowodzą, że najwyżej co drugi z nich – i to pod warunkiem, że nie ukończył jeszcze 50 lat – ma szansę przed upływem roku znaleźć nowe zatrudnienie. Ale jedynie 30 procentom spośród tych szczęśliwców udaje się zachować dotychczasowe płace. Reszcie, nolens volens, przychodzi zaakceptować dużo gorsze niż dotychczas warunki zatrudnienia. Na dodatek zdarza się, że przy okazji tracą oni wysługę lat i ubezpieczenie na wypadek choroby oraz godzą się harować na często dość niepewnych etatach.
De facto jedynymi, których otwarcie cieszy masowe w ostatnich latach „odchudzanie” poszczególnych zakładów, a nawet całych branż – są inwestorzy, a także maklerzy giełdowi. Każde obcięcie zatrudnienia witają oni zwyżką kursów na giełdzie: kiedy chicagowski dom wysyłkowy SEARS z dnia na dzień rozstał się z 50 tysiącami pracowników, już nazajutrz cena jego akcji wzrosła o 7 procent; prywatny portfel Roberta Allena, szefa ATT, wzbogacił się o 5 milionów dolarów natychmiast po ogłoszeniu przezeń decyzji o wyrzuceniu z pracy 40 tysięcy osób.
Obecnie co trzeci zdolny do pracy mieszkaniec naszego globu nie ma stałego zatrudnienia. Liczba bezrobotnych – według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy – zbliża się do miliarda osób.
Na świecie bezspornie mamy dziś do czynienia z głębokim kryzysem zatrudnienia. Dochodzi do coraz większego rozchwiania i destabilizacji na rynkach pracy. W poszczególnych krajach poziom bezrobocia bije historyczne rekordy: w Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii ilość bezrobotnych dawno przekroczyła cztery miliony.
Masowe zwolnienia z pracy przybierają postać epidemii. Bezrobocie – jedna z najgroźniejszych plag, jakie dotknęły ludzkość na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia – staje się zjawiskiem na skalę globalną. Wielu coraz bardziej nerwowo obserwuje rozwój wydarzeń. A jest się czego obawiać. Masowe bezrobocie nabiera bowiem cech strukturalnych. Gołym okiem widać, iż – generalnie rzecz ujmując – nie jest ono rezultatem takich czy innych błędów popełnianych w gospodarce, lecz staje się nieodłączną (immanentną?) cechą ery postindustrialnej.
Fabryki bez robotników
Perspektywy rysują się ponuro. Według niedawno przeprowadzonych badań, 10 milionów mieszkańców Europy, straciwszy wszelką nadzieję, w ogóle przestało już poszukiwania pracy.
Niektórzy twierdzą, że w Niemczech, w nie tak znowu odległej perspektywie, likwidacją może zostać zagrożone co drugie czynne dziś stanowisko pracy.
Na określenie szerzącego się bezrobocia coraz częściej zaczyna się używać terminów: masakra, rzeź.
Wielu przewiduje, że obserwowane obecnie kurczenie się rynków pracy i w przyszłości zachowa wysoką dynamikę. A kto wie, czy nawet jej jeszcze nie zwiększy.
Dlaczego tak się dzieje?
Otóż nie ulega wątpliwości, że gwałtowne redukowanie znacznej liczby dotychczasowych stanowisk pracy związane jest z dokonującym się na świecie postępem technologicznym. To dzięki niemu wydatnie zmniejsza się ilość pracy niezbędna dla wyprodukowania określonych dóbr. Na przestrzeni 11 lat (1975-1986) przemysł we Francji zlikwidował prawie tyle samo miejsc pracy, ile powstało w tym kraju w ciągu 78 lat dzielących rok 1890 oraz rok 1968. Uzyskał przy tym produkcję większą mniej więcej o jedną trzecią.
Nie tak znowu odległe są czasy, gdy większość mieszkańców Europy żyła na wsi i mimo ogromnego wysiłku z trudem udawało się im zapracować na chleb: raz po raz zdarzały się klęski głodu. Dzisiaj 5 procent Europejczyków wytwarza …nadmiar artykułów spożywczych, a zwały masła czy mięsa zalegają magazyny w wielu krajach Starego Kontynentu.
Jak się szacuje, w Stanach Zjednoczonych w nadchodzących latach 90 milionów miejsc pracy (na 124 miliony) może zostać zlikwidowanych: ich funkcje przejmą systemy automatyczne, roboty i coraz doskonalsze komputery.
Rewolucja technologiczna doprowadziła do bardzo znacznego spadku zapotrzebowania na robotników pracujących przy taśmie. Liczba miejsc pracy w fabrykach wyraźnie się kurczy. W Stanach Zjednoczonych grupa robotników przemysłowych stanowi dziś 15 procent wszystkich zatrudnionych wobec 35 procent przed 50 laty.
Konsekwencje zachodzących procesów szczególnie boleśnie dotknęły tradycyjne gałęzie przemysłu: górnictwo, hutnictwo, przemysł samochodowy, stocznie. Tutaj masowe redukcje pracowników przybrały wyjątkowo dramatyczną postać.
W latach 60. co trzeci Amerykanin pracował w przemyśle, obecnie – dopiero co szósty. A produkcja wyraźnie wzrosła.
Już w połowie XXI wieku – prognozuje Peter Drucker, wybitny amerykański ekonomista, filozof i politolog – gospodarka Stanów Zjednoczonych będzie w stanie zaspokoić całe zapotrzebowanie na dobra oraz usługi, wykorzystując do tego celu zaledwie 5 procent miejscowej siły roboczej.
I fakt znamienny: udział płac w kosztach produkcji systematycznie maleje. Dzisiaj w USA stanowią one zaledwie 15 procent – przeszło dwukrotnie mniej niż pół wieku temu.
Prawie każdy nowy wynalazek zabiera ludziom kolejne miejsca pracy. Dokonująca się na świecie rewolucja technologiczna bezspornie więcej stanowisk pracy niszczy niż tworzy.
„Już za kilkanaście lat – przewiduje amerykański uczony Jeremy Rifkin – może się okazać, że najtańsza siła robocza będzie droższa od pracy automatów”.
Co wówczas?
„Kto wie – powiada Wassily Leontief, mieszkający i pracujący w USA laureat Nagrody Nobla za rok 1973 w dziedzinie ekonomii – czy człowiek pracy nie podzieli losu konia, którego z gospodarki wyparły maszyny”.
Prognozy dotyczące rynku pracy w epoce postindustrialnej stają się coraz bardziej pesymistyczne. Niektórzy wręcz przewidują, że tylko 20 procent mieszkańców naszego globu, będących w wieku produkcyjnym, może w przyszłości liczyć na pracę, natomiast cała reszta, a więc 80 procent dorosłej ludzkości, to osoby de facto zbędne – nieodwracalnie skazane na bezrobocie.
Trudno nie przyznać, że jest to infernalny obraz.
Tak więc dla bardzo wielu przyszłość nieuchronnie wiązać się będzie z brakiem pracy.
Nowopowstające zakłady, podobnie jak rodzące się nowe branże – ze względu na zastosowanie nowoczesnych technologii – z reguły oferować jej będą coraz mniej. W tym stanie rzeczy praca zacznie nabierać cech nagrody. Starczy jej tylko dla wybranych i szczególnie uzdolnionych. Wszyscy inni zejdą do roli żyjących na ich łasce pariasów.
Dramatycznie rysują się perspektywy młodych ludzi. W przyszłości niejeden z nich – przewidują ekonomiści i socjologowie – przez całe swoje życie nigdy nie będzie miał stałego zatrudnienia.
Ludziom – pod groźbą utraty zatrudnienia – przyjdzie w ciągu życia nawet kilkakrotnie zmieniać profesję; na wiele dziś z powodzeniem uprawianych zawodów zabraknie bowiem zapotrzebowania. I w poszukiwaniu pracy kolejny raz zmieniać także miejsce zamieszkania: nie tylko kraj, ale – kto wie – może nawet kontynent.
W świetle przytoczonych prognoz walka o szansę zatrudnienia bez wątpienia się zaostrzy, a rynek pracy zdominuje mordercza rywalizacja. Solidarność pracownicza – również ta po prostu międzyludzka – wystawione zostaną na ciężką próbę.
Niektórzy zwracają uwagę, że widoczne w ostatnich latach kurczenie się liczby stanowisk pracy w jakimś sensie jest również konsekwencją odchodzenia w licznych krajach świata – za sprawą rzeczników ekonomicznego neoliberalizmu – od polityki pobudzania popytu do dławienia inflacji za każdą cenę. A to musi prowadzić do rozszerzania się bezrobocia. Uruchamia się bowiem niebezpieczna spirala: surowe antyinflacyjne rygory ekonomiczne, w tym ograniczanie zatrudnienia – niższe zarobki i postępujące zubożenie – zmniejszanie się zakupów oraz generalny spadek popytu (ubodzy go nie pobudzają) – mniejsza z konieczności produkcja – w konsekwencji kolejne rygory ekonomiczne oraz kolejne ograniczanie zatrudnienia itd., itd.
Czy demokracja to wytrzyma?
Działająca na terenie Niemiec Krajowa Konferencja do spraw Ubóstwa w swoim bilansie za rok 1999 stwierdziła, że bezrobotni szczególnie cierpią z powodu bezsenności, depresji i stanów lękowych oraz że ryzyko chorób serca i układu krążenia wzrasta u nich o 50 procent. Raport mówi również o tym, że śmiertelność wśród bezrobotnych jest 2,6 razy większa niż wśród pracowników zarówno fizycznych, jak i umysłowych oraz że próby samobójcze zdarzają się wśród nich nawet do 20 razy częściej – cytuje za „Frankfurter Rundschau” z 28 maja 2001 r.
Rewolucja technologiczna powoduje – uważa wielu ekonomistów – że niezbyt odległy jest już czas kiedy w rolnictwie będzie mogło znaleźć zatrudnienie najwyżej 4 do 5 procent, zaś w przemyśle maksimum kilkanaście procent dorosłej ludności świata.
Miliard ludzi w tej sytuacji stanie się „zbędnymi”, ich praca nie będzie już nikomu potrzebna!
Oto wymiar problemu, który – jak twierdzą pesymiści, wołając na trwogę – może stanowić zapowiedź śmierci dla naszej cywilizacji.
Stworzenie owemu miliardowi bezrobotnych realnych szans w społeczeństwie pozbawionym gwarancji stabilnego zatrudnienia stanie się więc najbardziej palącym problemem naszego stulecia – twierdzi cytowany uprzednio amerykański naukowiec Jeremy Rifkin.
Prawie półtora wieku kapitalizm zbytnio nie przejmował się zjawiskiem bezrobocia. Ba – traktował je nawet jako okoliczność w istocie dla siebie wygodną. Bezrobocie, istnienie tzw. rezerwowej armii pracy, pozwalało mu bowiem wywierać silną presję i skutecznie szantażować ludzi pracy najemnej. Ale od czasu, gdy bezrobocie coraz wyraźniej przekształca się w zjawisko strukturalne, sprawy zaczynają się jakby wymykać spod kontroli. I robi się groźnie. Perspektywa miliarda bezrobotnych to już nie przelewki.
Pojawiają się więc – dla zwolenników kapitalizmu wręcz heretyckie – pytania. Któż bardziej niż lewica powołany jest do tego, aby te pytania śmiało sformułować i odważnie postawić.
Po pierwsze: czy liczenie, że wolny rynek i wolna gra sił rynkowych będą w stanie przynieść rozwiązanie lawinowo narastającego na świecie strukturalnego bezrobocia – nie jest czystą iluzją? I ściśle związane z tym pytaniem wątpliwości: czy istotnie zysk można uważać za jedynie racjonalne kryterium działalności gospodarczej – jak tego chcą m.in. zwolennicy ekonomicznego neoliberalizmu – oraz czy uwarunkowań ekonomicznych nie należałoby zawsze rozpatrywać w ścisłym związku z ich konsekwencjami społecznymi, nigdy zaś każde z osobna?
Po drugie: czy umiejętność skutecznego przeciwstawienia się strukturalnemu bezrobociu nie okaże się przypadkiem właśnie tą płaszczyzną, na której rozstrzygną się dalsze losy kapitalizmu?
Po trzecie (a jest to pytanie o dużo bardziej generalnym charakterze): czy w ramach kapitalizmu problem strukturalnego bezrobocia ma w ogóle jakąś szansę na pozytywne rozwiązanie? I w związku z tym: czy pociąg, do którego my, obywatele byłych krajów socjalistycznych, wsiedliśmy (a właściwie zostaliśmy doń wepchnięci) zmierza istotnie we właściwym kierunku?
Bezrobocie jest tożsame z życiową porażką, ba – nawet klęską. Człowiek nie samym tylko chlebem żyje. Jego szacunek dla siebie samego jest wystawiony na szwank, kiedy staje się on bezrobotnym. A w ślad za tym dociera do niego świadomość, że należy do odrzuconych i zbędnych. Kto zaś nie jest już potrzebny społeczeństwu, ten zostaje zeń wyobcowany. I wtedy w bezrobotnym najczęściej narasta z jednej strony zgorzknienie i rezygnacja, z drugiej – przede wszystkim wśród ludzi młodych – wściekłość, desperacja, gotowość do przemocy oraz destrukcji.
Miliony bezrobotnych, którzy stają w obliczu radykalnej zmiany ich dotychczasowej sytuacji życiowej – koniec z mniej lub bardziej stabilnym zatrudnieniem, drastyczne zmniejszenie dochodów – stosunkowo łatwo mogą dać się uwieść, jak to już zresztą bywało w przeszłości (Niemcy, Włochy), jakiejś neofaszystowskiej retoryce.
Czy demokracja wytrzyma tego rodzaju presję?
Zdzisław Marzec