(Recenzja: Julian Bartosz, Ostatnie zapiski zgryźliwego dogmatyka, Wydawnictwo Atut, Wrocław 2009.)
Julian Bartosz, znakomity dziennikarz i publicysta, stary teraz już jak Matka Ziemia, wydał w 2009 roku wspomnieniową książkę pt. Ostatnie zapiski zgryźliwego dogmatyka. Opisał w niej swe burzliwe gazetowe życie, zwłaszcza okres, gdy w latach 1980–1981 szefował wrocławskiej „Gazecie Robotniczej”, a potem, gdy – od utworzenia w 1982 roku do zamknięcia w 1994 roku – był naczelnym tygodnika „Sprawy i Ludzie”. Niby nic w samym fakcie wspominania dziwnego. Niejeden wszak stary piernik ma taka fanaberię, że gdy uważa, iż coś znaczącego publicznie robił, przynudza potem przywoływaniem zdarzeń, które zjadła już nicość.
Jednakże w tym wypadku rzecz ma się inaczej. Opowieść autora wdziera się bowiem w czasy, gdy przez dwadzieścia lat po transformacji ustrojowej, dzień po dniu, przy każdej okazji (a nawet i bez niej) wszystko z powojennej przeszłości aż do 1989 roku, przedstawia się tylko jako czas nędzy, upadku, głupoty i zła. Nic wtedy nie mogło być autentyczne i godne, jeśli wiązało się z akceptacją systemu. Mierność panowała ponoć nad miernością. I tak to zostało wbite do głów, że wystarczy do czegoś dodać wyraz „socjalistyczny”, aby określić to negatywnie. I nawet zupa w proszku traci dziś smak, gdy się ją nazwie „socjalistyczną”.
Z pozoru jednak o książce Bartosza pisać jest bardzo łatwo. Jej postrzeganie i ocena są bowiem z góry określone. Z jednej strony przez obowiązujące dziś zasady poprawności politycznej. Z drugiej przez wciąż obecną perspektywę kombatancko‑lewicową. W pierwszym przypadku musi zostać ona rozdeptana, choćby przez ewidentne jej przemilczenie. W drugim można ją uznać za świadectwo charakteru i lewicowej niezłomności jej autora.
I na pierwszy rzut oka właśnie ja powinienem nadawać się do tej drugiej roli. Opowiada wszak ona pośrednio poniekąd także i o mojej historii osobistej, bo współpracowałem z „Gazetą Robotniczą” w okresie karnawału politycznego lat 1980‑1981, potem zaś byłem związany ze „Sprawami i Ludźmi” od pierwszego numeru tego czasopisma po kres jego trwania. Nie nadaję się wszakże do żadnego „dawania świadectwa”. Nie czuję się też kombatantem ówczesnej lewicy. Nie dlatego, że zmieniła się moja ocena tego wycinka wspólnej nam historii. Po prostu nie widzę powodu, by w jakiekolwiek ocenianie Bartosza tu się wdawać.
Nad Ostatnimi zapiskami zgryźliwego dogmatyka trzeba jednak pochylić się z uwagą. Książka ta dotyka bowiem czegoś głębszego, o czym sama nie mówi. Jej bezpośrednim tematem jest przecież pewien człowiek. Barwnie opisuje on swe dziennikarskie przypadki i uwikłania z czasów PRL. A przez tę opowieść chce nam powiedzieć mniej więcej to:
Czemu się, kurwa, mnie i podobnych do mnie teraz czepiacie? Jako gazeciarz pisałem dla zarobku, lecz to nie określało treści tego, co przedstawiałem. Wiedziałem, co dobro i co zło; co prawda i co kłamstwo. Moja wrażliwość moralna kazała mi być po stronie krzywdzonych, wykluczanych i spychanych do pozycji bezmyślnych roboli. Mówiłem też głośno i starałem się pisać, co myślę o różnych notablach partyjnych; cenzura ingerowała w redagowane przeze mnie gazety bardziej, niż w te zbliżone do opozycji, życia mi nazbyt nie ułatwiano itd, itp. Żeby zaś robić to wszystko, szedłem na rozmaite układy i kompromisy. Puknijcie się więc w swe miedziane czoła i odczepcie się!
Że właśnie taka jest intencja książki, poświadcza dobór wspominanych zdarzeń. Ułożone są one tak, aby ogniskowały się wokół bliskich autorowi wartości i uwarunkowań ich realizacji. Nawiasem mówiąc, wartości te funkcjonują jako uniwersalne dla dziennikarskiego fachu. Ale wokół tego człowieka‑autora (i za sprawa jego publicznego działania) toczyły się procesy, których trzeba przynajmniej dotknąć, by jego książkę zrozumieć. Dotknąć choćby na tyle tylko, na ile na to pozwala luźna forma eseju.
W kręgu sprzeczności
Powojenny ustrój Polski, w którym rozgrywają się przedstawione przez Bartosza zdarzenia, był od początku skażony. Oto upaństwowienie środków produkcji sprawiło, że panujące w nim siły polityczne znalazły się w specyficznej sytuacji. Miały dokonywać rewolucji w stosunkach produkcji i właścicielem środków produkcji uczynić klasę robotniczą. Od początku jednakże stały się one politycznymi zarządcami centralnych i terenowych instytucji państwa. A ponieważ to państwo było jednocześnie czymś na kształt wielkiego, wielobranżowego przedsiębiorstwa, jego funkcjonariusze stali się zbiorowym kapitalistą. Mogli więc mieć intencje jak najlepsze i nawet czuć się rewolucjonistami, socjalistami czy komunistami. Mogli dokonać reformy rolnej, zlikwidować dawne klasowe przywileje, ustanawiać nowe dla ludzi pracy, dokonać rewolucji oświatowej, zapewnić drogi awansu, zwłaszcza dla mieszkańców przeludnionej wsi, stworzyć niesłychane możliwości rozwoju kultury. Wiele mogli.
Aliści jako całość byli przede wszystkim owym zbiorowym kapitalistą, podporządkowanym nie tyle logice kształtowania socjalizmu, co regułom kapitalistycznej akumulacji i reprodukcji. Ich pierwotne intencje, by tworzyć nową formacje ustrojowa, miały znaczenie drugorzędne. Od końca wojny tkwili więc nadal w kapitalizmie, choć o innej niż w międzywojniu formie. Nie przeszkadzało temu ani ograniczenie funkcjonowania rynku i wytwórczości prywatnej, ani nakazowo‑rozdzielcze zasady dystrybucji dóbr czy (nie zawsze zresztą udane) planowanie gospodarcze.
Odbudowa i budowa bazy produkcyjnej, obecność na światowym rynku i konieczność sprostania jego regułom czyniły swoje. Zaś uczestnictwo w zimnej wojnie i wspieranie ruchów antykolonialnych na całym świecie oraz partii postępowych kosztowało i dopełniało reszty. Trwało zatem gospodarowanie towarowo‑pieniężne i typowe dlań mechanizmy. I już z tych powodów formalny właściciel środków produkcji – klasa robotnicza – stanowił, jak w poprzednich formacjach ustrojowych, przede wszystkim klasę najemnych sprzedawców siły roboczej.
Dokonano dla niej jednak czegoś istotnego, bo do godności praw człowieka podniesione zostało prawo do pracy, do mieszkania, wypoczynku, służby zdrowia, kultury, oświaty itp. Starano się je realizować, tworząc – choć ze zmienną konsekwencja i natężeniem – odpowiednią infrastrukturę produkcyjną oraz tak zwany fundusz spożycia zbiorowego Realizacja tych praw legitymizowała bowiem państwo jako robotnicze. Dokonano też przeobrażenia kraju z rolniczo‑przemysłowego w przemysłowy. Umożliwiło to niebywały awans cywilizacyjny klas podstawowych. Powstała też nowa – w miejsce zniszczonej przez wojnę – inteligencja.
Aby jednak funkcjonować w sposób niezakłócony, powołano odpowiednie aparaty przymusu, kontroli i autokontroli. Na początku służyły one neutralizacji lub eliminacji przeciwników nowej władzy. Ale nie to było najważniejsze. Chodziło o coś więcej. Z jednej oto strony już od początku skierowały one swe „opiekuńcze” działania na ludzi pracy, bo ich aspiracje i potrzeby miały wymiar nie tylko ekonomiczny lecz także bezpośrednio polityczny. Każdy objaw niezadowolenia z warunków pracy, płacy, wypoczynku, ochrony zdrowia itp. w dowolnym miejscu państwowej machiny produkcyjnej zdawał się potencjalnie kwestionować prawomocność sprawowania władzy.
Z drugiej jednak strony owe aparaty regulowały, chroniły i ukrywały poczynania rządzących. Zdawali się bowiem oni odpowiedzialni za państwo i gospodarkę tylko jako całość, jako ów zbiorowy kapitalista. Ale indywidualnie nie koniecznie. Istniała tedy (potencjalnie i realnie) sprzeczność między ową całością, w skład której wchodzili, i między nimi jako prywatnymi osobami. Zbiorowo musieli podporządkowywać się logice akumulacji i reprodukcji. To była dla nich racja stanu i istnienia. Musieli też tworzyć wciąż nowe miejsca pracy, rozwijać budownictwo mieszkaniowe, utrzymywać i rozszerzać fundusz spożycia zbiorowego, odpowiednio do zmian cywilizacyjnych i kulturowych i tak dalej. To wszak dawało tytuł do rządzenia.
Jako osoby prywatne mogli jednak przejawiać co najmniej trzy odmienne postawy: ideowców, dla których powojenne przejęcie państwa było tylko pierwszym krokiem do dalszych rewolucyjnych przemian; technokratów i państwowców, dla których istotą funkcjonowania było sprawne i fachowe zarządzanie administracją i gospodarką; biurokratów, czyli tych funkcjonariuszy owego zbiorowego kapitalisty, którym środki sprawowania władzy służyły do realizacji interesów prywatnych. Każda z tych postaw była jednak partykularna i nie musiała mieć na względzie interesu całości, lecz ciągnąć jej sprawy w odpowiednią dla siebie stronę.
Warto wszakże zauważyć, że nie tylko nie było „czystych” ich wcieleń, ale też w praktyce kształtowały się miedzy ich nosicielami najróżniejsze stosunki i zależności, układy i kompromisy. Biurokrata mógł w jakimś momencie być potrzebny ideowcom, co bywało sprzeczne z technokratyczną logiką zarządzania. Ale też i technokraci oraz państwowcy byli niekiedy gotowi nieba przychylić interesom biurokratów, byle ograniczyć zapędy ideowców, przynajmniej do momentu, dopóki nie zagrażało to ich zamiarom, pozycji i prestiżowi.
Całość znikała więc z ich horyzontów. Zostawała gra partykularyzmów. Rozum owego zbiorowego kapitalisty znajdować się musiał tedy w nieustającym konflikcie z chytrością i przebiegłością indywidualnych rozumów i rozsądków nosicieli tych postaw. A wypadkowa tego konfliktu znajdowała wyraz w stanie państwa i gospodarki, której – skutkiem tego – daleko było do racjonalności kapitalistycznego przedsiębiorstwa. W rezultacie: prowadziło to do wewnętrznych kryzysów i w końcu do załamania systemu.
To wszystko właśnie aparaty przymusu, kontroli i autokontroli czyniły czymś społecznie niewidocznym i nie podlegającym krytyce. Na zewnątrz ośrodków władzy przenikały zatem tylko ekstremalne przykłady bezduszności, nieracjonalności i nadużyć, lecz wyjaśniano je nie jako nieuchronny skutek owej sprzeczności lecz na przykład jako efekt zaniedbań, głupoty czy też jako pospolite zjawiska kryminalne. Ci zaś, którzy to widzieli, i zwłaszcza z powodów ideowych lub nawet „uczciwie” państwowych buntowali się, prędzej lub później byli marginalizowani, degradowani w hierarchii partyjnej i państwowej lub niedopuszczani do znaczących pozycji. Dlatego z wolna, krok po kroku, z upływem lat do udziału w funkcjach owego zbiorowego kapitalisty kooptowani byli ludzie tylko lojalni oraz technokratycznie kompetentni. Ideowość zaś wyciekała, jak woda z dziurawej beczki, choć zawsze była na sztandarach i starano się o tworzenie odpowiednich skansenów dla nosicieli ideowych postaw.
W tym kontekście stosunek do marksizmu, jako duchowej legitymizacji, musiał się stawać tylko taki jak pijaka do latarni: siły polityczne, które jakoby z jego tylko inspiracji po wojnie przejęły władzę, nie szukały w nim światła lecz jedynie oparcia. Opierano się wszakże nie na zawartej w nim wiedzy lecz na odpowiednich cytatach z klasyków. Rządzących interesowały nie narzędzia poznania i społecznej krytyki marksizmu, lecz ideologiczne środki uzasadniające zmienne linie prowadzenia polityki i gospodarowania.
To, co z niego uczyniono, maskowało zatem wyżej wskazaną sprzeczność, a partia (z nazwy robotnicza) stawała się z istoty aideologicznym Związkiem Zawodowym Rządzących. I nie zmieniłoby tego nawet to, gdyby 99 procent jego członków stało się nagle marksistami (faktycznie zresztą było takich niewielu: może 10 procent, a może trochę więcej), bo nie to było ważne, co oni chcieli czy myśleli, lecz to, co robić musieli, aby państwo‑ przedsiębiorstwo trwało, reprodukując swe stosunki oraz partykularne układy i zależności.
Sprzeczność ta, wraz z innymi, jakie rodzi kapitalistyczny sposób produkcji, dochodziła do głosu podczas znanych kryzysów z lat 1956, 1968, 1970, 1980 i pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to dokonała się transformacja ustrojowa. Pojawiały się wtedy dwa sposoby ich rozwiązywania. Jedno proste, ale bez szans, dopóki trwała zimna wojna: powrót do „normalnego” kapitalizmu. I drugie, z pozoru oczywiste i zgodne z deklarowaną ideologią: rzeczywiste przekazanie władzy klasie robotniczej, która dzięki różnym formom demokracji bezpośredniej i wszechstronnej kontroli władzy, dbać będzie o budowanie przesłanek ustroju socjalistycznego. A miało się to dokonać przede wszystkim przez zastąpienie odgórnych aparatów kierujących państwem i gospodarką formami samorządności tej klasy oraz poprzez przywrócenie kierującej całością partii charakteru robotniczego.
Don Kichot zaczarowany
I właśnie o dramatach z tym związanych opowiada książka Bartosza. Postrzegane są one z perspektywy zaangażowanego i odważnego dziennikarza, który za to, co robił, niejednokrotnie dostawał po łapach. Tak było w „Gazecie Robotniczej”, gdy nią kierował w czasie politycznego karnawału w latach 1980‑1981, i potem, kiedy szefował „Sprawom i Ludziom” – tygodnikowi uchodzącemu wtedy za tak lewicowy, że dystansowała się względem niego nie tylko wpięta w klapę Wałęsy Matka Boska, ale nawet Matka Partia. Spotykało go wtedy nie tylko uznanie i szacunek, ale i szykany cenzury, groźby i pomruki z partyjnej centrali oraz ze strony lokalnych kacyków.
Zdarzały się jednak wtedy rzeczy przedziwne, stanowiące wyraz uwikłania we wskazane tu sprzeczności. Oto dla przykładu w pewnym momencie książki czytamy, jak jej bohater spotyka się ukradkiem z cenzorem i sekretarzem do spraw propagandy Komitetu Wojewódzkiego partii, by tak zmienić „niedrukowalny” tekst, aby się „góra” do niego nie przyczepiła. Paranoja? Może. Ale zarazem taki był układ wewnątrz politycznej całości, który pozwalał przedzierać się dziennikarskiemu przekazowi. W tamtych czasach był on zresztą równie możliwy, jak opisane przez Bartosza, zabiegi (zresztą nieudane), by pewien warszawski autorytet „Solidarności” i SDP (jednocześnie aktywista partyjny) mógł się stać narzuconym z góry delegatem na IX Zjazd PZPR, choć zarazem głośno oburzał się on na takie narzucanie. To jednak tylko szczegóły.
Tym natomiast, co stanowiło zasadniczy motyw jego działań (jak i nas, którzy w jego gazetach pisali), było przywrócenie partii tego jej pierwotnego (mitycznego!) stanu, jaki zdawał się przysługiwać organizacji bolszewików, gdy w 1917 roku dokonywała ona w Rosji rewolucji: niemal rycerskiego zakonu o ascetycznych, surowych regułach. Odstępstwa od tych reguł określało się, jako odejście od norm leninowskich. Sądziliśmy, że jest to punkt do przebudowy państwa, lekarstwo na jego biurokratyzowanie się i podstawowy warunek kształtowania socjalizmu.
Rzecz jednak w tym, że i on i my byliśmy skazani na klęskę. A przyczyną był nasz, godny Don Kichota, idealizm, choć zdawało się nam, że stoją za nami rzesze: ideowi aktywiści, liczni intelektualiści i świadomi robotnicy. Sądziliśmy też, że jesteśmy nie tylko pryncypialni, ale i niesłychanie rzeczowi i realistyczni; że mierzymy zamiary na siły. Oczywiście byliśmy świadomi konfliktu między partykularnymi interesami nosicieli wyróżnionych wyżej postaw. Sądziliśmy jednak, że gdy uda się partii przywrócić charakter robotniczy, wprowadzić samorządy w miejsce biurokratycznych struktur państwa itp. i tak dalej, będzie wtedy możliwa kontrola nad owymi interesami i skutkami ich realizacji. Zdawało się nam, że można dokonać tego stopniowo, wciągając masy do rządzenia i wyposażając je w odpowiednie kompetencje.
Nie braliśmy wszakże pod uwagę tego, że partia, jako istotny element owego zbiorowego kapitalisty, nie przystanie na to, bo byłby to koniec ukształtowanego po wojnie porządku. Byłaby bowiem jak wąż, który zjada samego siebie od ogona, bo godząc się na to, co nam zdawało się konieczne, unicestwiałaby sama siebie jako podmiot władzy. My zaś nie tylko idealizowaliśmy partię i możliwość jej przekształcenia, lecz także nie dopuszczaliśmy do świadomości ani tego, że mamy do czynienia nie z ustrojem zmierzającym do socjalizmu, ale z inną formą kapitalizmu, ani też tego, że to, co robimy jest też wyłącznie partykularnym momentem w grze sprzecznych interesów wśród panujących sił. I Bartosz i my byliśmy zatem zbiorowym Don Kichotem, jako bękart warunkujących nas konieczności. Daliśmy się zaczarować. Poniekąd, jak bohater powieści Cervantesa.
Aby to w pełni zrozumieć, uczyńmy nawias i zwróćmy uwagę na dwa momenty tego utworu. Jeden, gdy bohater głośno zastanawia się nad zdolnością błędnych rycerzy do szybkiego wycięcia w pień stu tysięcy nasłanych na nań przez czarowników wrogów. Drugi, kiedy to Sacho Pansa okłamuje Don Kichota, że spotkane na drodze wieśniaczki to Dulcynea i jej dworki. W pierwszym przypadku Don Kichot daje świadectwo swego realizmu: wie, że do zarżnięcia nawet kilku ludzi potrzeba sporo czasu. Ale nie sądzi, że przypisywane błędnym rycerzom możliwości opierają się o kłamstwo. Przyjmuje tedy, że nasłani na nich wrogowie byli „tylko złudzeniem”, „diabelską sztuczką”, „dziełem czarów”, dlatego ich ciała podobne były do ciał „ślimaków, robaków, pająków”. Można je było zatem ciąć jak powietrze i unicestwiać tysiącami. Tak i nam się zdawało w odniesieniu do politycznych realiów.
W drugim przypadku Sancho Pansa gorliwie udaje przed swym panem, że wieśniaczki są kimś innym, niż obaj widzą. Don Kichot jednak daje się tu nie tyle nabrać, padając ze swym giermkiem przed nimi na kolana, co wmawia sobie, że ma do czynienia z Dulcyneą i jej dworkami. A dokonuje tego prosto: uznaje oto, że prześladuje go złośliwy czarodziej, który zakrył mu oczy chmurą i bielmem, każąc postrzegać wsiowe straszydła miast księżniczki i jej dworek. I realizm więc zostaje uratowany, i prawda… ułudy. W obu tych momentach chodzi o to samo: o usprawiedliwienie przyjętej wobec świata postawy i uznanie tożsamości fikcji i realiów.
Zwrócił na nie uwagę, komentując w pięknym eseju „Kłamstwo kłamstwem się podpiera”, Fiodor Dostojewski. „Zapytajmy – powiada – samych siebie: czy nie zdarzyło się nam coś takiego w życiu? Pokochaliśmy oto jakieś marzenie, myśl, wniosek, przekonanie albo jakiś zewnętrzny fakt, który nas zafrapował, kobietę wreszcie, która nas urzekła. Podążamy za obiektem miłości całą mocą naszej duszy. To prawda, że jakkolwiek jesteśmy oślepieni, jakkolwiek zafascynowani, ale jeżeli w tym obiekcie jest jakiś fałsz, urzeczenie, coś, cośmy przesadnie powiększyli i wypaczyli w nim naszą namiętnością, naszym pierwotnym porywem – po to jedynie, by uczynić zeń swoje bożyszcze i czcić je – oczywiście czujemy to w sercu, wątpliwości ciążą nam, drażnią umysł, krążą w duszy i przeszkadzają żyć spokojnie z umiłowanym marzeniem. I cóż, czy nie pamiętamy, nie przyznajemy się sami, przynajmniej w skrytości ducha, czym się wtedy pocieszaliśmy nagle? Czy nie zmyślamy nowego marzenia, może nawet strasznie prostackiego, ale któremu uwierzyliśmy pośpiesznie, z zapałem, tylko dlatego, że usuwało naszą poprzednią wątpliwość?” Zdania te zostały napisane w 1877 roku, a brzmią tak, jakby wypowiedział je ktoś nam współczesny, dokonując syntezy fascynacji ideologicznych czy zwykłych uczuciowych uniesień. Dzieło Cervantesa nie jest ich pretekstem lecz podstawą, która zaistniała niegdyś, aby dać świadectwo. Zamknijmy wszakże nawias.
Zauważmy teraz, że i Bartosz i ci, co z nim współpracowali, dali się właśnie, jak Don Kichot, zaczarować, a najpierw stali się nim, choć nie z wyboru. Każdy z nas tedy mógłby powtórzyć tu za Dostojewskim, że nawet odkrywając dla siebie prawdę pod stertami ideologicznego fałszu, czy nie zmyślaliśmy nowego marzenia, „może nawet strasznie prostackiego, ale któremu uwierzyliśmy pośpiesznie, z zapałem, tylko dlatego, że usuwało naszą poprzednią wątpliwość?”
Zauważmy tu jednak, że rzeczywistość, po której oprowadza nas bohater Ostatnich zapisków zgryźliwego dogmatyka i która go kształtowała, rodząc owo zaczarowanie, była światem niesłychanie powikłanym, nieprzejrzystym poznawczo i rozdzieranym sprzecznościami. Sowa Minerwy, która mogłaby odsłonić prawdę o nim, jeszcze nie nadleciała. Czekała na zmierzch.
Trudno opowiedzieć to wszystko na kilku stronach. Zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, w której ówczesna Polska zdaje się w ogóle jakimś bliżej nieznanym krajem. Zwłaszcza Polska z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Mówiło się w owym kraju też wprawdzie po polsku, żyło w kręgu narodowej kultury, czuło obecność i ciężar historii, sąsiedztwo Rosji i Niemiec, i tak dalej, ale był on całkowicie niepodobny do niepokojących, dzikich realiów współczesnej Polski. Kraj ten bowiem, mimo, że odpłynął już w niebyt, był jakoś normalny. Miał sobie właściwą codzienność, zróżnicowane rytmy pracy. Wydarzała się w nim twórczość, dokonywała edukacja. Ludzie dość intensywnie rozmnażali się, żenili, dorabiali i umierali. Kwitły filharmonie, teatry, kina, domy kultury. W świecie zaś głośno było o powstających w nim filmach, plastyce, literaturze. Miał wszakże odmienne od dzisiejszych władze. Gospodarka też funkcjonowała w nim inaczej.
Nie było w nim jednak Internetu, żebraków, bezdomnych i pomników papieża. Brak było milionerów i mas bezrobotnych. Aliści nawet kilkunastoletni samochód zachodni uchodził w nim za luksus. Żyło się natomiast w warunkach lepiej lub gorzej zorganizowanej (i w miarę równej) biedy. Nieustannie trwały „przejściowe” trudności w zaopatrzeniu. A części samochodowe, lepsze lodówki, telewizory, pralki itp. należały do towarów luksusowych. Wydawnictwa, poza nielicznymi, były państwowe. Gazety, też poza niektórymi, również. Tak samo radio i telewizja. Ale za dolara można było kupić pół litra wódki w specjalnym sklepie. Tyle, że ta waluta była bardzo droga i nie da się jej przeliczać w dzisiejszych cenach.
Nad całością zaś władzę i kontrolę sprawowała partia, która mieniła się robotniczą, a – jak wyżej pokazałem – faktycznie stawała się ona coraz bardziej bezideowym związkiem zawodowym rządzących, osłaniającym się figowym listkiem marksizmu i jednocześnie wielobarwnym płaszczem krzepkiego nacjonalizmu. Dlatego sztandary biało‑czerwone wypierały w nim z wolna czerwone, a umysły mnogich członków jej aktywu były jak rzodkiewki: czerwone na wierzchu, w środku zaś białe. Nic więc dziwnego, że liczni nosiciele tych umysłów zasilili potem kadry (także kierownicze) wszystkich partii. Pozbyli się tylko listka figowego. Zanim to jednak nastąpiło – z jednej strony – robili wiele, by ten ustrój trwał, bo na jego opoce wspierała się ich władza i legitymacja do niej. Z drugiej strony wielu z nich zadbało o maksymalizację realizacji prywatnych interesów, dzięki czemu po transformacji dziarsko i ostentacyjnie weszli w świat prawdziwych Polaków‑katolików i obywatelskich elit.
Nie dziwota tedy, że Bartosz w swej książce uważa za naturalne, iż był „po niewłaściwej stronie”, że zarówno rzeczywistość posierpniowa jak i ówczesna, legendarna już „Solidarność” budziły jego nieufność i niepokój; że akceptował potem stan wojenny i starał się polskie realia społeczne i polityczne tłumaczyć w kategoriach marksistowskich. Sam zresztą tytuł książki jest nawiązaniem do nazwy stałej jego rubryki na ostatniej stronie „Spraw i Ludzi”, odstręczającej wówczas nawet partyjnych aparatczyków, którzy czerwienili się na ogół tylko wtedy, gdy wypominano im właśnie marksistowskość w mowie i czynach. A on nie tylko się tego nie wstydził, ale uważał to za normalne. Opisywał dowcipnie realia, konfrontował je z panującymi frazesami, szydził i kpił z nich za pomocą teoretycznych środków, które mieli oni na sztandarach, ale odrzucali w praktyce.
Dlaczego to wszystko mu się udawało? Dlatego, że mimo, iż w środowiskach władzy wygasł już wtedy całkowicie ideowy ogień, który zdawał się przyświecać ruchowi robotniczemu, z jakiego one się wywodziły, to, powtórzmy, realizacja interesów klas pracowniczych była hasłem legitymizującym tworzony po wojnie ustrój. Masowy bunt z sierpnia 1980 roku ukazał pozorność realizacji treści tego hasła i odbierał ideowo‑polityczny tytuł do rządzenia, otwierając drogę na inne rozwiązania ustrojowe i siły kierownicze. Trzeba więc było nie tylko przyjąć je do wiadomości, nie tylko złożyć stosowne deklaracje i podjąć uwiarygodniające działania, lecz także stworzyć przekonujące pozory otwartości nawet na ostrą, lewicową krytykę społeczną, gospodarczą i nawet na propozycje rozwiązań, które szły w poprzek aktualnej linii. Było to oczywiście tylko listkiem figowym, ale i to stanowiło coś w obliczu prozaicznego popiołu pustki w aparatach ideologicznych państwa. Nie zawsze ten listek był wygodny, nie było jednak wyjścia. Jednocześnie można było ten listek pokazywać opozycji i zwolennikom prokapitalistyczych przemian, jako wewnętrzną przeszkodę „rzeczywistej, narodowej odnowy i porozumienia na rzecz takich przeobrażeń”. Tworzyło to układ sytuacji, w którym rodziła się Bartosza i jego współpracowników donkiszoteria. Jednakże w pewnym momencie to „porozumienie” nastąpiło, i wtedy prawie wszystko, co tu piszę, przestało być ważne.
O końcu historii
Oto w czerwcu 1989 r. najweselszy barak wschodniej Europy, jak wtedy określano Polskę, rozsypał się. Stało się tak po prostu dlatego, że blok wschodni przegrał zimną wojnę z Zachodem. Niewiele znaczyła tu dzielność patriotów, którzy dosyć mieli zależności od ZSRR, społeczne niezadowolenie, działanie „Solidarności” i tym podobne. Niewiele też to, że PZPR domówiła się z ówczesną opozycją co do podziału władzy, wpływów politycznych i rozstrzygnięć ekonomicznych. To wszystko stanowiło tylko społeczno‑polityczny teatr, w którym dochodziła do głosu wygrana Zachodu.
Niezależnie od głębokich przyczyn, jakie do tego doprowadziły, odsłoniła się wtedy nowa, nieznana przestrzeń dla wszelkich kwestii społecznych, politycznych, ideowych i moralnych. Dawne ich odniesienia straciły sens. Nowe mgliście jawiły się na horyzoncie. Zdjęto wtedy flagę czerwona i wywieszono białą. A na ruinach naszego baraku – biało‑czerwoną, co odpowiadało miejscowej tradycji, folklorowi i poczuciu humoru. I wyobrażano sobie (zwłaszcza klasy pracujące), że nie tylko zachowane zostaną nabyte w ustroju poprzednim prawa i przywileje, ale też nastanie dobrobyt taki, jak w najbardziej rozwiniętym kapitalizmie.
Dlatego to jednym ze sposobów etycznej legitymizacji potransformacyjnych praktyk politycznych było (i jest) ich odniesienie do czarnego moralnie obrazu PRL. Chodziło (i chodzi) bowiem o to, że wraz ze zmianą nie tylko gorliwie likwidowano nabyte prawa i przywileje, ale i na każdym kroku odbierano nadzieje na lepszy, niż prymitywnie kapitalistyczny, ład.
Z tej perspektywy patrząc: wszystko, co się od dwu dziesięcioleci robi, z góry jest dobre albo przynajmniej opromienione dobrymi intencjami wychodzenia poza zło PRL. Z drugiej zaś strony na podzielonej scenie politycznej różne momenty przeszłości stanowią środki dyskredytowania przeciwników. Stwierdzenia w rodzaju: „to jest propaganda sukcesu”, „chwyt stalinowski”, „homo sovieticus”, „pereelowska agentura”, „sowieckie pachołki”, „socjalistyczne dogmaty” są bolesnymi obelgami. A „zasłużony działacz opozycji demokratycznej”, „legenda „Solidarności”, „prawdziwy antykomunista” to komplementy i określenia wysokiej moralnej pozycji. Poznawczo to wszystko jałowe, ale emocjonalnie i propagandowo – wciąż jest niezwykle nośne.
W tym wszak obrazie znikomą wartość mają dobre lub złe intencje jednostek, ich miłość ojczyzny, jak i zaprzedanie wrażym siłom zewnętrznym, czy dzielność, tchórzostwo, takie lub inne wybory ideowe, uczciwość czy jej brak. Nie jest istotne nawet to, że tuż przed ustrojową przemianą powszechna zdawała się niechęć do „komuny”, ani to, że po jednej i drugiej stronie barykady znajdowały się zaledwie garstki ideowych, faktycznie zaangażowanych i politycznie świadomych jednostek, które jasno wiedziały czego chcą i do czego zmierzają. Przegrana zimnej wojny, jak już wyżej powiedziałem, odsłoniła nową przestrzeń dla wszelkich kwestii społecznych, politycznych, ideowych i moralnych. Określiła też ona azymuty zbiorowych i jednostkowych działań.
Dlatego, gdy dokonywała się transformacja, z jednej strony nastąpiło masowe nawrócenie na prokapitalistyczne postawy i wartości bogoojczyźniane, z drugiej zaś wdeptano w ziemię nie tylko pretorianów i duchowych obrońców owego najweselszego baraku Europy, ale umazano błotem i uryną lub zmarginalizowano nawet najbardziej heroicznych i mądrych jeszcze niedawnych jego przeciwników. Nic w tym zresztą dziwnego. Gdy fanfary odtrąbiły koniec zimnej wojny, nastał czas prozaiczny: prywatyzacji, walki o władzę, pozycję społeczną i stanowiska, o dostęp do zawłaszczania i bogacenia się. A jednocześnie nastąpiła niebywała pauperyzacja i marginalizacja różnych warstw ludzi pracy najemnej, mas chłopskich i inteligencji.
Społeczeństwo objawiło się sobie jako obywatelskie, ustrój natomiast zdał się od początku na wskroś demokratyczny. A milicjanci w galowych mundurach wkroczyli do świątyń, przyklęknęli przed ołtarzami i zmienili się w policjantów. Generałowie w tym samym czasie deklarowali wierność niepodległej ojczyźnie i rynkowi. Przebierali nogami, by zapisać się na pielgrzymki na Jasną Górę. Kościół zaś ze swym zorganizowanym i zdyscyplinowanym aparatem przejął władzę ideologiczną i – zwłaszcza na prowincji – politykę kadrową. Wszystko, co onegdaj służyło trwaniu i rozwojowi owego baraku, stało się teraz złe, a to, co mu szkodziło – dobre. Politycy, którzy przegrali, zmienili się w zwykłych przestępców. Ci, którzy wygrali, lub w odpowiednim momencie stanęli po właściwej stronie, stali się wielkimi mężami stanu. Świat stanął na opak i zdało się, że historia się skończyła.
Jeśli tego ogólnego obrazu nie czynimy punktem wyjścia i odniesieniem dla namysłu nad Polską sprzed roku 1989 i po nim, nie rozumiemy niczego. Nasze intelektualne wysiłki muszą się zmieniać w mitologiczną i ideologiczną paplaninę. Jeśli się tego nie weźmie się pod uwagę, dzisiejszy czytelnik niewiele z książki Bartosza zrozumie. Panujące bowiem schematy i stereotypy propagandowe przedstawiają świat, do którego się ona odnosi zgoła inaczej. Wedle nich oto – mówiąc najkrócej – od roku 1945 do 1989 komuna zniewoliła dobrych i bogobojnych Polaków. Wielu zacnych członków narodu pozbawiła majątków, kamienic i fabryk. Innych prześladowała za wolne myśli i przekonania. Gwałt również zadała kościołowi upaństwawiając jego rozległe włości. Zmusiła wszystkich do odbudowy i rozbudowy kraju, śpiewania pieśni rewolucyjnych, wykrzykiwania haseł, uczestniczenia w pierwszomajowych pochodach, oglądania radzieckich filmów itp. Jeżeli więc naród przetrwał i budził się w spazmatycznych zrywach, to dzięki niezłomności kościoła i heroizmowi samotnych lub złączonych w nieliczne ugrupowania opozycyjnych bohaterów.
Pamięć po „Sprawach i Ludziach” została przy tym skutecznie wymazana. Zwłaszcza nieobecna jest ona w dzisiejszych kręgach lewicy politycznej i intelektualnej. Do tego stopnia, że zdają się nic nie wiedzieć o tym tygodniku nawet najbardziej wykształceni spośród nich. Nic tedy dziwnego, że od 2009 roku, kiedy książka Bartosza się ukazała, nawet myszy jej nie pogryzły. A przecież mówi ona o ważnych momentach naszej ideowej historii. Napisana jest świetnie. Sugestywnie i plastycznie. Zmusza też do refleksji nad możliwościami i uwikłaniami tych, którym zarówno nie podobał się realny socjalizm, jak i nadchodzące widmo kapitalizmu.
Trwali jednak oni w formach oficjalnego życia publicznego, bo mniej lub bardziej świadomie zakładali, że poza nim, czeka ich jeno wdeptanie w ziemię. Formy te zdobiły bowiem bliskie im hasła: priorytetu interesów ludzi pracy najemnej, ich udziału we władzy, równości, sprawiedliwości społecznej itp. Było więc do czego się odwoływać. Gdy zatem po transformacji w 1989 roku owych form zabrakło, musieli zamilknąć lub szukać nieznanych wcześniej sposobów na obecność. Nie było wszak dla nich naturalnego miejsca w tym najlepszym z kapitalistycznych światów, jakim stała się obecna Polska. Dla wielu zaś byli tylko (zbiorową, postsocjalistyczną) Paskudą, która do dziś straszy ludzi nad Zalewem Zegrzyńskim w czas kanikuły.
Nie ma jednak czasów, które słusznie lub niesłusznie minęły. Odeszły. I to wszystko. Te natomiast, z jakich spoglądamy na nie, gdy naprawdę rzetelnie w nie wnikamy, nie dają podstaw do żadnej oceny. Ani pozytywnej, ani negatywnej. Oczywiście to, co się teraz na naszych oczach rozgrywa może nie mieć takich czy innych niedogodności tego, co się zdarzało onegdaj. Ma za to swoje własne, które trują zgryzotą, bezsennością, zgagą aż do momentu, gdy pogrąży nas w odurzeniu alkohol albo monotonia zawodu czy codziennych czynności. I nie wynagradza nam tego myślenie o wadach czasu minionego lub braku w nim walorów, jakie otaczają nas obecnie. Jedynie to może daje nam ulgę, że kiedy uświadamiamy sobie, iż w tym niebyłym już czasie (realnie lub tylko intencjonalnie) buntowaliśmy się przeciw jego świństwom i niegodziwości, nawet jeśli był to bunt Don Kichota. To nadawało sens naszym oczekiwaniom na zmiany. Nie uważamy więc siebie samych za straconych i też tylko beznadziejnie minionych.
Ale czy nie jest to ułuda? Czyż z czasu otaczającego nas nie płynie ku nam jad ironii, który pochodzi stąd, że w rzeczywistości nic się nie zmieniło i zmieniać się nie chce? Czy nie czujemy się marni w obliczu minionej marności, bo tą niebyłą marnością jesteśmy w swych oczach wyniesieni? A jej po prostu już nie ma. Słuszność zaś czy niesłuszność jej minięcia to tylko zbędne określenia i moralistyczne gadulstwo. To wszystko.
Jan Kurowicki