Krótsza praca czy dochód obywatelski


Skracanie czasu pracy i odtowarowianie dóbr i usług to postulat lewicowy, bezwarunkowy dochód podstawowy to jej honorowa kapitulacja.

Kapitalizm to logika towarowo-pieniężna, wszystkie dobra sprowadza do wartości wymiennej. Dochód obywatelski tego nie zmienia. Pozwala likwidować ubóstwo bezrobotnych, by się nie buntowali. W lewicowej perspektywie chodzi zawsze o odtowarowienie pracy, i o to, by poszerzać dostępność nietowarowych dóbr i usług, zwłaszcza w dziedzinie edukacji, zdrowia, kultury, transportu. Nie jałmużna na przeżycie, lecz coraz krótsza praca powszechnym, równym dla wszystkich kryterium dostępu do dóbr społecznych, które ludzie wytwarzają wspólnie z maszynami, i z wykorzystaniem darów przyrody.

Ucieczka przed bezrobociem i ubóstwem.

Jest faktem, że im bardziej ruchy społeczne przechodzą do defensywy w starciu z potęgą korporacyjnego biznesu i jego politycznymi i „literackimi” przedstawicielami, tym popularniejsze staje się hasło bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP). Podglebie dla tej idei przygotowały neoliberalne reformy państwa dobrobytu. Osłabiły one pozycję klas pracowniczych, stabilność zatrudnienia, dochody płacowe, siłę reprezentacji pracowniczej; praca nieformalna obejmuje nawet połowę zawodowo czynnej ludności świata. Do tego dochodzi prywatyzacja emerytur, która uzależnia ich wysokość od kaprysów rynku finansowego.

W tej sytuacji BDP stał się namiastką dawnej jakościowej reformy, jaką miało przynieść uspołecznienie aparatu produkcyjnego społeczeństwa. Teraz ma być odpowiedzią na zanikanie miejsc pracy w „gospodarce opartej na wiedzy” (fatalizm technologiczny), biurokratyzację państwa socjalnego, kryzys finansów publicznych, rozrost „gównianych” prac w montowniach i korporacyjnych boksach, które mnożą wypalonych zawodowo depresyjnych konformistów. Wyczynowy kapitalizm, coraz lepiej uzbrojony w mechaniczne ręce i cyfrowe mózgi, ma systemowy problem bezrobocia i niskiego popytu. Głównym powodem jest asymetryczna dystrybucja dochodów. W obecnej postaci BDP ma być ucieczką od powszechnego braku pracy i ubóstwa, a także w pewnym stopniu ucieczką od jej prekarności i znoju jak w paczkowniach Amazona Jeffa Bezosa.

BDP to honorowa kapitulacja lewicy.

Dlatego, że stara się ona tym sposobem walczyć ze strukturalnym bezrobociem i jego konsekwencją – ubóstwem. Jednak według rożnych szacunków na samo wykorzenienie biedy wystarczy przeznaczyć 1% PKB. Bezrobocie i tania praca, ułatwia biznesowi, korzystny podział wartości dodanej. Nie ma bowiem innej reguły tego podziału niż stosunek mocy społecznej obu stron konfliktu klasowego: kapitalisty i pracownika. Na niekorzyść pracownika działa postęp techniczny, w procesach produkcji i cyrkulacji kapitału zastępują go maszyny. Ale są oni nadal potrzebni jako konsumenci, ponadto jako wykonawcy dorywczych prac, jako tana siła robocza, przynajmniej dopóki nie zastąpi ich jakaś Alexa. Tania praca będzie też kroplówką dla minifirm i sposobem subsydiowania nierentownych pracodawców. Uzupełnianie gwarantowanego dochodu przez dodatkowa pracę chętnych ani nie zlikwiduje prekarności (zachęta do zaakceptowania niskopłatnych prac), ani nie zmniejszy sfery rynku. Co najgorsze, utrzyma się podział na produktywnych pracowników i ich utrzymanków. Ich status i poziom zaspokojenia potrzeb życiowych zależy od „decyzji” sponsorów.

Nadal więc zostanie zachowana asymetryczna relacja władzy kapitalisty i jego pomocników nad pracownikiem. Zsumowanie dotychczasowych wydatków socjalnych i zastąpienie ich jednym świadczeniem, umożliwiającym zaspokojenie podstawowych potrzeb materialnych i kulturowych – będzie wymagało kilku procent PKB. Skorzystają kobiety, będą bowiem wynagradzane za pracę opiekuńczą; będzie się też poszerzała strefa bezwarunkowości, jeśli by się pojawiło prawo obywatelskie do mieszkania, opieki zdrowotnej. BDP byłby wówczas odpowiednikiem kartek, które znają polscy dziadersi. Ale będą się musiały pojawić mieszkania socjalne, komunalne, może kampery. Powstaną getta czy dzielnice utrzymanków pracujących: zarządców, pracowników naukowo-badawczych, programistów, konserwatorów, sprzedawców uśmiechniętego ścierwa jak Oliviero Toscani określił reklamę (dodałbym marketing), i przede wszystkim nadzorcy eksproli – wykonawcy różnych prac strażniczych. Ktoś będzie musiał chronić „piękne dzielnice” i ich kamienice. Pesymistyczny wariant realizuje się w sercu wyczynowego kapitalizmu – w amerykańskim społeczeństwie nadzoru, represji i więzień, jak je określa redaktor Jacobina Peter Frase. Na zewnętrznych burzycieli ładu czekają zaś drony bojowe i roboty egzekucyjne. By ich użyć, wystarczy algorytm tzw. ataków na podstawie wzorów zachowania, bez identyfikacji tożsamości zabijanych osób.

Co zastanawiające, zwolennikami BDP są zarówno neoklasyczni ekonomiści, zarazem ideologowie neoliberalizmu (M. Friedman, G. Stigler), jak i krytyczni badacze systemu kapitalistycznego. Dla nich BDP to długo oczekiwana szansa wyprzęgnięcia pracownika, jak kiedyś konia, z kieratu monotonnej harówki (A. Gorz, D. Graeber, Ph. Van Parijs, G. Standing, N. Srnick i A. Williams), w Polsce m.in. M. Szlinder, R. Woś, a także Mirosław Woroniecki, autor przemyślanego artykułu-apelu o „świadczenie obywatelskie” (Trybuna, 8-9/2012). Ta zbieżność postulatów tak zróżnicowanego ideologicznie grona daje do myślenia. Lewicy chodzi o walkę z bezrobociem i ubóstwem, a także o eliminowanie pracy degradującej zdrowie czy wyniszczającej psychikę. I to się chwali. Inaczej się sprawa przedstawia z perspektywy właścicieli ogromnego kapitału pieniężnego i własności intelektualnej. Oni nie zmieniając logiki systemu mogą nadal puszczać w obieg ten kapitał dzięki nowym inwestycjom w robotykę, biotechnologie, sztuczną inteligencję, a nawet w podróż na Marsa. Kosztem niewielkiej utraty zysków, mają nadal potrzebną tanią pracę, względne bezpieczeństwo majątków, i… konsumentów. Dlatego wpływowi radykalni ekonomiści jak Michel Husson czy John Bellamy Foster gaszą entuzjazm lewicowych optymistów. Krytyczny głos pokolenia millenialsów reprezentuje Tymoteusz Kochan. Krytycy obawiają się, że BDP będzie działać jako „maszyna wojenna do obniżania płac i rozprzestrzeniania prekarnej pracy”, pisze belgijski socjolog Daniel Zamora.

Nie bity, tylko atomy.

Główną przesłanką nadziei lepszego życia bez pracy jest postęp w wytwarzaniu bogactwa społecznego dzięki darom postępu naukowo-technicznego. Lecz jaki procent tego bogactwa myślą reformatorzy przeznaczyć na BDP. Dylemat jaki się tu pojawia trafnie określił angielski socjolog Luke Martinelli: „BDP mający szansę na realizację nie spełnia oczekiwań, a BDP spełniający oczekiwania nie ma szans na realizację”. Wymagałby bowiem wyjścia poza kapitalistyczną gospodarkę rynkową. Zdaniem zwolenników, zarazem zwykle technofilów, rzadziej fatalistów, BDP będzie innowacją w nowoczesnym kapitalizmie kognitywnym, kapitalizmie bez fordowskich fabryk. Technofilia przybiera tutaj postać fascynacji sztuczną inteligencją, robotyką, platformami cyfrowymi. Przemysł ery 4.0 obiecuje systemy cyber-fizyczne, optymalizację procesów produkcyjnych dzięki inteligentnemu zarządzaniu przez komputery, globalizację „kontenerową” ma zastąpić globalizacja „sieciowa”. To niestety głosy ofiar korporacyjnej machiny propagandowej. Nawet bystrzy obserwatorzy współczesnego kapitalizmu dają się wkręcić w kolejną wizję raju, który im obiecuje przedsiębiorczość na konkurencyjnym wolnym rynku. Ale uwaga: zadaniem firmy jest wciąż krótkoterminowa rentowność. Problem też polega na tym, że technofil zapatrzony w technologię nie widzi materii, którą ta obrabia. Niestety, to wciąż atomy, a nie bity. Nie dokonał się obiecywany decoupling – rozwód wzrostu gospodarczego i zużycia energii. Tzw. korporacje technologiczne wytwarzają tylko 10 proc. światowego PKB.

Zresztą według statystyk produktywności, wpływ rewolucji komputerowej na produktywność spada w USA od 2010. Obecnie spadła do 0.5 proc.

Kognitywny kapitalizm polega na tym, że korporacje (jej główni udziałowcy, akcjonariusze, zarządcy, „inwestorzy” – często drobni ciułacze) kontrolują tylko wynalazki, wykupują start-upy, czerpią renty z tzw. praw własności intelektualnej: patentów, znaków towarowych, praw autorskich do replikatorów (cyfrowych wzorów produktów) i robotów. Branże, w których dochody przynoszą prawa własności intelektualnej, stanowią 35 proc. amerykańskiego PKB.

Tzw. kognitywny kapitalizm zarabia na spersonalizowanych reklamach, na wykorzystaniu cyfrowych platform jak Uber czy Airbnb. Ale produkcję dóbr przynoszącej dochód „dedykuje” taniej sile roboczej w Chinach czy w Centralnej Europie. Kapitał pieniężny, którym rozporządzają dzisiejsi oligarchowie, szuka nowych pól akumulacji. I o to chodzi w „kapitalizmie kognitywnym” – wywołanie kolejnej fali Kondratjewa, fali nowych inwestycji, by puścić znów w ruch machinę tworzenia „abstrakcyjnego bogactwa”, tj. mnożenia wartości wymiennej kapitału. Taka fala może podkręcać koniunkturę przez kilka dekad.

Tu docieramy do sedna problemu. Wiara w samą technikę bliska jest poglądowi, że „kucharz może upiec większe ciasto z mniejszej ilości mąki po prostu mieszając składniki szybciej” zauważył włoski przyrodnik i ekspert Klubu Rzymskiego Ugo Bardi.

Dotychczasowy dobrobyt ludzie zawdzięczają tylko pośrednio kapitalizmowi.

Bezpośrednio zaś taniej ropie. Pod tym względem kapitalizm jest wampiryczny, i w dającej się ogarnąć prognozą przyszłości – taki pozostanie. Jednak przerabianie darów przyrody na towary przez dwa stulecia zrodziło największe systemowe ograniczenie – mineralną eschatologię, jak ją określa Bardi. Gdyż zmiana klimatyczna, a nawet szerzej kryzys planetarny, to główny „atraktor kształtujący logikę i dynamikę rozwoju współczesnego kapitalizmu” – zauważa Edwin Bendyk. Do tego dochodzi starzenie się społeczeństw bogatych i wzrost populacji w krajach Globalnego Południa. Jego zahamowanie nie będzie możliwe bez wzrostu poziomu życia i edukacji mieszkańców np. subsaharyjskiej Afryki. Kto im zafunduje BDP, może byli kolonizatorzy, bądź korporacje zarabiające na ropie, minerałach, ziemi, tanich robotnikach plantacyjnych? A rezerwowa armia pracy wynosi według szacunku J. B. Fostera około 2,4 mld ludzi, przy 1,4 mld czynnych zawodowo. Żyjemy nie tylko w globalnym ekosystemie, ale też w gospodarce-świecie. Dlatego kolejnym błędem zwolenników BDP jest ograniczenie horyzontu poznawczego i aksjologicznego do mieszkańców wciąż bogatego Zachodu.

Jak wiadomo przyrodnikom, technologia może dokonać cudów produktywności, ale nie zmieni praw fizyki. Dlatego prawdziwym wezwaniem będzie w przyszłości łączenie przemysłu 4.0 ze strategię de-wzrostu. Ten z kolei będzie wymagał powściągliwego energetycznie stylu życia mieszkańców planety. Zamiast podróży na Marsa ważniejsze jest zastępowanie minerałów rzadkich minerałami pospolitymi, promowanie recyklingu i zamkniętego obiegu minerałów oraz ograniczanie zużycia energii i minerałów. Tu pojawia się państwo jako reprezentant racjonalności ogólnospołecznej, a nawet planetarnej: planowanie, regulacje dostępu do zasobów i normy emisji, globalne podatki dochodowe i majątkowe, zrównoważona konsumpcja każdej i każdego z nas. Trzeba się pogodzić z tym, że dla ogromnej większości będzie coraz mniej darów Rynkowego Pana. Ucichnie pieśń o cudach przedsiębiorczości, wolnego rynku, błogosławieństwie deregulacji pracy i jej standardów. Na Prometeuszach z Krzemowej Doliny można polec, a nie polegać.

Krótsza praca – lepsze życie w egalitarnym społeczeństwie umiarkowanego dostatku.

Powstaje pytanie, czy praca ma być tylko towarem, którego wykorzystanie musi być rentowne. Np. korporacje lotnicze mogłyby zaoszczędzić 36 mld dolarów na kosztach pracy, gdyby zastąpiły pilota autonomicznym jego następcą. I dalej, czy społeczeństwo i jego potrzeby to tylko dodatek do gospodarki nastawionej na rentowność kapitału, czy raczej to gospodarka służy wytwarzaniu wartości użytkowych, dzięki różnym typom prac i zadań. Przejście do bardziej uspołecznionych form organizacji gospodarki to wydatek około 35 proc. PKB. Trzeba wtedy nieźle potrząsnąć kiesą tłustego misia: wyżej opodatkować jego dochody i majątki. Taka strukturalna reforma będzie wymagała likwidacji rajów podatkowych, innej redystrybucji dochodu społecznego. Ale na pocieszenie – takie rozwiązania są możliwe. W krajach skandynawskich, gdzie najwyżej opodatkowuje się pracę, jest jej najwięcej, podatki finansują usługi publiczne; to pozwala np. na łączenie pracy zawodowej kobiety z macierzyństwem. Takie reformy musiałby się dokonywać najpierw w UE, a z czasem w całej przestrzeni gospodarki światowej. Że będzie to wymagało rozstania z kapitalizmem jaki znamy. Czy nie o to zawsze chodziło lewicy? New Deal ery reform prezydenta R. D. Roosevelta wskazuje drogę.

Według Terry Eagletona, „naszą jedyną nadzieją na szczęśliwe życie jest angażująca pełnię ludzkich zdolności uetyczniona praca”. Np. takie walory ma praca opiekuńcza. Dlatego „być” to dla Marksa „pracować”, ale w warunkach, które nie odczłowieczają. Praca nie jest zdegenerowana, wyalienowana, kiedy dostarcza środków utrzymania (nie jem chleba za darmo), potwierdza zdolności i sprawności jednostki, kiedy tworzy wartości użytkowe (jestem pożyteczny), na dodatek może współtworzyć bogactwo kraju (nie przerabiam Ursusa na Factory). Jej skuteczność zależy od prac innych członków zbiorowości, która dzięki temu staje się norwidowskim organizmem pracy zbiorowej– wspólnotą życia i pracy. Dlatego to praca powinna być równym dla wszystkich kryterium dostępu do dóbr społecznych, z uwzględnieniem wielkości bogactwa społecznego. To dalekosiężny cel, do którego lewica powinna zmierzać.

Taką radykalną alternatywę miał ma myśli francuski filozof Andre Gorz, kiedy postulował reformy strukturalne wewnątrz kapitalizmu. Taką reformą równie trudną jak BDP jest skracanie czasu pracy, a także eliminowanie jej uciążliwości. Tu się przydadzą roboty, i tu są one najbardziej potrzebne. Keynes już w l. 30 przewidywał 15 godz. pracę w tygodniu, liczył bowiem na szybki wzrost produktywności, a także na „eutanazję rentiera”. Na początek wystarczy postulat 30. godzinnego tygodnia pracy. Transformację pracy ułatwiają istniejące, chociaż osłabione przez neoliberalizm, ramy instytucjonalne: związki zawodowe, umowy zbiorowe, komisje trójstronne, reprezentacje pracowników wobec zarządów firm, w końcu demokracja parlamentarna.

By zachować jak najwięcej miejsc pracy, zgodnie z postulatem możliwie pełnego zatrudnienia, konieczne będzie nie tylko skracanie czasu pracy. Konieczne będzie też, jak dawno temu przewidywali Adam Schaff i Jeremy Rifkin, tworzenie nowych miejsc pracy przez samorządy, stowarzyszenia, organizacje pozarządowe.

Oprócz znacznie skróconej pracy produkcyjnej, pozostanie praca opiekuńcza, naukowo-badawcza, zarządcza. Pozostanie też długotrwała edukacja, wiele miejsc zatrudnienia dla organizatorów wolnego czasu, animatorów twórczości artystycznej, imprez kulturalnych, sportowych, itp., itd. Musi to być tworzenie miejsc pracy społecznie użytecznych, zarazem nie szkodzących środowisku. Wzorem leśnik czy instruktor aktywności fizycznej, a nie korposzczur.

Dlatego lewica powinna się włączyć w realizację społeczeństwa dobrobytu bez wzrostu, w transformację ekologiczną gospodarki opartej na taniej ropie; dążyć do odejścia od konsumpcjonizmu przez zmianę stylu życia na proekologiczny, na konsumpcję dóbr kultury i bogactwo więzi społecznych. To działanie godzi w samo serce kapitalizmu opartego na wzroście gospodarczym, inwestycjach i nowych polach akumulacji kapitału.

Lewica nie powinna pomagać poligarchii w realizacji jej planów, a wręcz przeciwnie – przedstawiać program lepszej przyszłości (utopii). Nasilający się planetarny kryzys otwiera okres, kiedy utopie mogą stawać się programami reform prowadzących do jakiejś formy postkapitalizmu. Bój to nie będzie ostatni.

Tadeusz Klementewicz

Pozostaw odpowiedź

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.