Recenzowana praca: Edward Karolczuk, „Nagie życie” ofiar wyzysku i wojny, Warszawa 2016, Agencja Wydawnicza CB, s. 136.
Kapitalizm jako system społeczno-ekonomiczny ma wymownych piarowców jak F. A. Hayek czy P. L. Berger. Ma również skrupulatnych kronikarzy swoich osiągnięć, jak ostatnio Angus Deaton. Problem polega na tym, że kapitalizm swój mechanizm akumulacji bogactwa, swoistą turbosprężarkę, dołącza do zdobyczy myśli ludzkiej ostatnich stuleci. Przyniosła ona nieznany cywilizacji rolniczej postęp techniki, który z kolei umożliwił dotarcie do nowych materiałów i energii. Synergia rewolucji przemysłowej i kapitalizmu umożliwiła „wielką ucieczkę” ogromnej części populacji ludzkiej od nędzy, głodu, epidemii.
Wzrost wydajności pracy prowadzi do relatywnie wyższych płac realnych i standardu życia w krajach bogatych. Ale inna tendencja prowadzi do spadku udziału płac w dochodach. Dodatkowo „nowoczesność” przyniosła znaczne upodmiotowienie jednostki, większą ekspresję jej potrzeb bytowych i kulturowych. Jednak kapitalizm ma „ujemne koszty zewnętrzne” – ekologiczne, społeczne, zdrowotne. Można w związku z tym mówić tylko o jego plusach ujemnych, by odwołać się do rodzimego ludowego Dialektyka. Dlatego bilans funkcjonowania kapitalizmu w globalnym ekosystemie musi zawierać dwie pozycje – aktywów i pasywów. Począwszy od XIX wieku słyszymy codziennie o zbawiennym wpływie kapitalistycznej gospodarki na dzieje ludzkości. Odświętne bilanse nagradza szwedzki Bank Narodowy. Myślę o skądinąd znakomitej książce Angusa Deatona, nagrodzonego tzw. ekonomicznym Noblem w 2015 r. (tegoż Wielka ucieczka. Zdrowie, bogactwo i źródła nierówności, PWN 2016) czy niezrównanym w sile dowodu dziele Gregory Clarka Pożegnanie z jałmużną. Książki takie celowo bądź mimowolnie naturalizują ideologicznie kapitalizm. Stają się amunicją w ideologicznym ostrzale potocznej świadomości przez fundamentalistów rynkowych. Ostrzał ten prowadzą bezpośrednio medialni ekonomiści, będący w istocie dealerami wiary w potęgę prywatnej własności, konkurencyjności i błogosławionej roli przedsiębiorczych, najczęściej inaczej. Dlatego walka z hegemonią ideologii liberalizmu gospodarczego ma dużą wartość praktyczną, jeśli jej przezwyciężenie jest warunkiem wstępnym diagnozy, a następnie wniosków praktycznych co do istotnej korekty mechanizmów funkcjonowania stagnacyjnego, dojrzałego kapitalizmu.
„Nagie życie” w turbokapitalizmie. Do szerokiej publiczności nie przebija się, niestety, wykaz pasywów. Dlatego z dużym uznaniem należy powitać dojrzały zarys bilansu kapitalizmu w perspektywie biopolityki, a więc władzy nad psychofizyczną egzystencją człowieka, władzy nad życiem ludzkim jako całością bio-psycho-socjo-kulturową. Tym bardziej że książka Karolczuka odznacza się nie tylko świetną formą pisarską. Przede wszystkim zaskakuje czytelnika odwaga niezależnego myślenia, dociekliwość badawcza, wielość inspiracji oraz precyzyjna konstrukcja wywodu. Inspiracje czerpie autor zarówno z klasycznych rozważań Marksa o alienacji pracy ludzkiej, jak i pogłębiających klasyczne ujęcie rozważań M. Foucaulta, G. Agambena, i E. Traverso o biowładzy. Skonstruowany aparat analityczny pozwolił autorowi usytuować członka współczesnego społeczeństwa rynkowego w sieci stosunków, jakie stworzył kapitalizm bez granic.
A więc kapitalizm „nagi” – bez dotychczasowej przeciwwagi, jaką stanowił ruch pracowniczy zorganizowany w związki zawodowe, w różne instytucjonalne formy przetargów z pracodawcami o warunki pracy i płacy. W rezultacie doszło do powstania rezerwowej armii pracy, światowego arbitrażu pracy. Przy 1,4 mld pracowników etatowych, 1,7 mld pracujących na własny rachunek, liczba „rezerwistów” może przekraczać 2,4 mld (s. 54-55). Jednych przytłacza nadmiar pracy, innych – jej brak. Efekt to uprzedmiotowienie właściciela ergodynamis w procesie pracy, a nawet w sposobie korzystania z czasu wolnego. Doszło bowiem do intensyfikacji procesu pracy, nie tylko montażowej, ale również „białych kołnierzyków”, zwanych dla niepoznaki klasą średnią. Zarząd korporacji życzyłby sobie, żeby stali się oni wirtuozami, artystami optymalizacji podatkowej, kreatywnymi poszukiwaczami nowych pól akumulacji czy zabójcami konkurencji. Ci, co gotują im taki los, uczniowie teflonowego Jacka Welcha przypominają nazistowskich zbrodniarzy zza biurka (s. 127).
Eksploatacja i zniewolenie pracownika przybrały obecnie postać wypalenia zawodowego i związanej z nim depresji. Niestabilne z kolei zatrudnienie przyniosło obok poczucia braku stabilności życiowej wiele upokorzeń, zwłaszcza posiadaczom dyplomów szkoły wyższej. Szczególnie dolegliwe jest odklasowienie i apatia bezrobotnych. Rodzi je nie tylko automatyzacja procesów produkcyjnych, ale także rezerwowa armia pracy byłych rolników. „Naturalna” stopa bezrobocia jest pragnieniem każdego przedsiębiorcy, wbrew hipokryzji ich rzeczników. Takie odklasowione indywiduum, tracące zdolność do pracy, a w następstwie wartość rynkową, staje się podopiecznym opieki społecznej, niechcianym utrzymankiem pracujących. W skrajnej postaci przypomina „obozowego muzułmana”.
Szeregi granicznych pracowników powiększają imigranci. Poszukują oni chleba i życia wolnego od bezpośrednich zagrożeń. Imigranci rozpoczynają nowe życie z najniższego poziomu płac i warunków zatrudnienia, najczęściej w gettach biedy. W jeszcze gorszej sytuacji życiowej są bezdomni, „ubodzy”, pensjonariusze pozarządowych organizacji społeczeństwa obywatelskiego, przynoszących ulgę sumieniu pożeraczy nadwyżki. Bezdomni również podlegają społecznej degradacji. Cóż powiedzieć o niewolniczej pracy zadłużonych na Globalnym Południu! Ich liczba może nawet sięgać 30 milionów. To w większości przypadków niewolnictwo wymuszone przez głód, biedę, zadłużenie. Na świecie pracuje pod przymusem też 168 mln dzieci.
Ważnym współcześnie przyczynkiem do poznania społecznych granic gospodarki rynkowej jest czerpanie zysku z seksualnego niewolnictwa oraz seksbiznesu. To ważna branża gospodarki, ostatnio w UE włączona do PKB. Do tej listy trzeba dodać psychiczne następstwa społecznego przymusu wyścigu w symbolicznej konsumpcji dóbr – Brawo puste Ja. Z konsumpcjonizmem wiąże się pośrednio przesuwanie decyzji o rodzicielstwie.
Natomiast do degradacji biologicznej organizmu przyczyniają się szkodliwe dla zdrowia wyroby przemysłu spożywczo-chemicznego, które oferuje model biznesowy handlu wielkopowierzchniowego. Dlatego według autora istota totalitaryzmu tkwi w praktykach kapitalizmu, które „narzucają bezalternatywny, jedynie możliwy sposób istnienia i funkcjonowania w społeczeństwie. Dlatego kapitalizm nawet w swej demokratycznej szacie może być totalitarny, co ogranicza walory naukowe tej kategorii, jeśli zawęża się ją do rozpatrywania wynaturzeń realnego socjalizmu’ (s. 17). To ważne ustalenie autora. Realizuje się czarny scenariusz Karla Polanyi’ego. Ten wielki demaskator rynkowego społeczeństwa obawiał się poddania pracy i przyrody bezwzględnej logice akumulacji kapitału.
Autor poszukuje wspólnego mianownika dla psychicznych następstw pracy w globalnej gospodarce i klasycznego niewolnictwa, a także ekstremalnej sytuacji więźniów obozów koncentracyjnych i gułagów. Wspólnym mianownikiem okazuje się mechanizm wyzysku pracy i uprzedmiotowianie ludzi. Słowem, to biowładza, jaką nad życiem współczesnego człowieka ma dążący do akumulacji kapitału przedsiębiorca, inwestor, rentier, zarząd korporacji przemysłowej czy banku. Ma on na swoje usługi wielostronne organizacje jednostronne (MFW, BŚ, WTO, BIS), zdalnie kierowane przez Departament Skarbu USA, a także Komisję Europejską i elitę zarządzającą państwami narodowymi. Zwieńcza system militarna hegemonia amerykańskiego państwa. To sławetne global governance.
Ten system zarządzania globalnym kapitalizmem staje się praktycznie niezależny od kontroli narodowych instytucji demokratycznych. Jak mawia Wolfgang Streeck, dotychczasowy Staatsvolk zastąpił ważniejszy zbiorowy podmiot – Marktvolk, parlament rynków finansowych, operatorzy wielkiej machiny kapitału pieniężnego. Ich nikt nie wybiera, poza akcjonariuszami, ma się rozumieć. Ich „zaufanie” jest najważniejszym kryterium racjonalności ekonomicznej i społecznej. System zbliża się do ściany zwanej TIPP. Co jest za tym murem? Tutaj powstaje piekło kapitalizmu dla homo sacer – „ludzi-odpadów” wedle określenia Zygmunta Baumana. Miliard ludzi głoduje, 3 miliardy mają na dzienne utrzymanie mniej niż 2 dolary, a pół miliona kobiet umiera corocznie przy porodzie.
Mniej godnych nie będzie mogło bronić państwo. Ich potoczną świadomość w większości ukształtuje tradycjonalna i narodowa prawica. Skieruje ona ich rozczarowanie i złość na lokalnych Innych, na imigrantów, uchodźców, lewaków. Nie dziwi więc, że obecna pauperyzacja i trwałe bezrobocie ożywiły także w Polsce ruchy radykalnej i narodowej prawicy. Łatwo znajdują ich przywódcy i zwolennicy winnych obecnej krzywiźnie swoich losów w III RP. Jak głoszą, to postkomunista, lewactwo, żydzi, muzułmanie, czarnoskóry domokrążca z Afryki, pożeracz gołębi z Azji, wyzwolona kobieta, pasożytnicza biurokracja lokalna i unijna, partokracja, wszechmocne tajne służby, agenci wpływu wschodniego imperium.
Ci, co patrzą przez szybę na „szwedzki” stół III RP, stają się jednakowoż faktycznymi ofiarami wojny kulturowej. Rasa, religia, sprawy światopoglądowe odwracają wówczas uwagę od niewidocznych gołym okiem własnościowo-ekonomicznych uwarunkowań ich sytuacji życiowej. Skoro nie czytają książek, to nie łączą swego losu ze stagnacją kapitalistycznej gospodarki-świata, z turbokapitalizmem.
W ten sposób System po raz kolejny ukryje przed ofiarami swoje strukturalne sprzeczności oraz niewydolność ogólnospołeczną i planetarną. Ale autor sięga głębiej. Wskazuje bowiem, że konsument taniej żywności z całego świata, tanich stosunkowo gadżetów masowej elektroniki mimowolnie korzysta z wyzysku pracy Innych: robotników rolnych Globalnego Południa, z pracy wychodźców chińskiej czy indyjskiej prowincji, z pracy dzieci na afrykańskich plantacjach bawełny. On też daje się korumpować Systemowi.
Zarys „czarnej księgi” kapitalizmu. Książka, mimo stosunkowo niewielkiej objętości, przynosi wiele informacji o mało chwalebnej przeszłości kapitalizmu. W tej perspektywie stała się polemiką z „czarnymi księgami” dziejów komunizmu, rekonstruowanymi niezmiennie w duchu totalitaryzmu. Okazuje się, że liderzy zorganizowanej przedsiębiorczości nie tylko bili Murzynów. Nie da się sprowadzić dziejów obu systemów do dwóch czempionów przemocy – Hitlera i Stalina. Np. chętnie się przypomina „wielki głód” epoki kulturalnej rewolucji Mao, zapomina natomiast o wojnach opiumowych, które ostatecznie pogrążyły w chaosie największe ówcześnie mocarstwo gospodarcze świata. Według danych A. Maddisona, około roku 1820 w Azji nadal powstawała ponad połowa produkcji światowej.
Dodajmy na marginesie, że autor trafnie wydobywa jakościowe różnice między totalitarnymi fabrykami przemocy – gułagami i obozami koncentracyjnymi, tak beztrosko umieszczanymi na wspólnej „drodze do zniewolenia”. Liberałowie chętnie odrzucają drabinę, po której kapitalizm się wspinał do obecnego poziomu efektywności, okraszonej prawami jednostki (zwłaszcza demokracją), które go legitymizują. Trzeba im ciągle przypominać krwawą łaźnię 90 proc. tubylców obu Ameryk, których powaliła broń biologiczna Europejczyków. Trzeba im przypominać Cultuurstelsel VOC w holenderskich Indiach Wschodnich, podróże milionów Afrykanów w ładowniach angielskich i portugalskich statków. Europejczycy wywieźli z Afryki ok. 12,5 mln osób, głównie do pracy na karaibskich plantacjach trzciny cukrowej, później – bawełny. […]
Ograniczenie się do wymiany rynkowej pokazuje podstawową słabość analizy liberałów gospodarczych. Rozpadły się bowiem wspólnoty oparte na pokrewieństwie i powstały różne formy darmowego, półdarmowego wykorzystania pracy tubylców, ich ziemi i bogactw naturalnych. Swego rodzaju rekord Guinnessa w hipokryzji pobili angielscy zwolennicy doktryny liberalizmu gospodarczego. Kiedy w 1846 roku Irlandia przeżywała katastrofalny kryzys żywnościowy, uważali oni, że Irlandczycy sami, bez pomocy rządu, wyciągną się za włosy z kipieli zgotowanej przez angielskich kolonizatorów. Kiedy 1,5 miliona z nich zabierała śmierć z powodu głodu i chorób, rząd nie był jednak bezczynny. Jak pisze historyk, „gdy trzeba było ściągnąć rentę z chłopów, gdy potrzebny był konwój militarny dla transportu zboża czy bydła wędrujących za granicę, wojsko stało do dyspozycji” (S. Grzybowski, Historia Irlandii, Wrocław 1998, s. 242).
Wielkie cierpienia prostemu człowiekowi przyniosły również totalne wojny. Wywołała je imperialna rywalizacja „nowych” przemysłowych mocarstw o rynki lokat kapitału, miejsce lokowania nadwyżek ludności odchodzącej z rolnictwa, wreszcie o źródła pożądanych surowców (kauczuku, ropy, surowców dla przemysłu przetwórczego). Karolczuk z dużą wnikliwością ukazuje psychiczne następstwa udziału w wojnach totalnych „amatorów”, nienawykłych do zadawania śmierci braciom w człowieczeństwie i ludności cywilnej. Dlatego następstwem przeciążenia „normalnej” psychiki stały się nowe jednostki chorobowe, zwane eufemistycznie syndromem stresu pourazowego, ale przede wszystkim dezercja z pola walki.
Książka Karolczuka daje polskiemu czytelnikowi szansę uzyskania zrównoważonego poglądu na współczesny kapitalizm. Jest zapowiedzią rekonstrukcji doktryny liberałów jako sekundantów budowniczych realnego kapitalizmu. Oni chwaląc europejski Herrenvolk, oswajali sumienie liderów europejskiej przedsiębiorczości ze zbrodniczą w swojej istocie eksploatacją siły roboczej i zasobów Innych, barbarzyńców nieznających Pana i muszkietu, później karabinu Maksim. Autor dołącza do coraz liczniejszego grona odbrązawiaczy panującego niemiłościwie Systemu. Do przenikliwych krytyk społeczeństwa rynkowego Marksa czy Polanyi’ego dołącza wielu współczesnych filozofów, jak Domenico Losurdo czy w Polsce Andrzej Walicki czy Andrzej Szahaj.
Klęska liberałów gospodarczych. Karolczuk obnaża quasi-wolnościowe tradycje liberalizmu. Doktryna kładzie nacisk na prawa człowieka, pomija zaś prawa socjalne, w tym „prawo do hamaku po obiedzie”, jak się wyraził Ladislao Dowbor. Ideologia ta utrwala bałwochwalczy stosunek do „wolnego rynku”, który przecież nie istnieje w próżni społecznej. Charakterystyczne dla neoliberalizmu jest bowiem utożsamienie liberalnej wolności z wolnością gospodarczą, a tej ostatniej z wolnością rynku, czyli praktycznie brakiem przeszkód w gromadzeniu zysków przez posiadaczy kapitału pieniężnego.
W tej interpretacji prawo własności stało się narzędziem dominacji nad innymi ludźmi i uzasadnieniem bezwzględności w realizacji korporacyjnych interesów.
Patroni tej wolnorynkowej interpretacji tradycji liberalnej to F. Von Hayek, L. von Mises, M. Friedman, a głównym inspiratorem Jeremy Bentham, później Herbert Spencer. W ich ślady poszła wolnorynkowa „nowa prawica”. Autor pisze, że „neoliberalny wolny rynek okazał się ideologicznym i ekonomicznym taranem w służbie interesów wielkich korporacji i kajdanami nakładanymi na ręce zdecydowanej większości obywateli świata” (s.126). Najbardziej go obciąża obojętność (rynek tak zdecydował) na bezrobotnych, czyli „muzułmanów gospodarki towarowo-pieniężnej”.
Tymczasem naukowcy, veblenowscy inżynierowie, benthamowscy pionierzy, przedsiębiorcze państwa – stworzyli ogromny aparat produkcji społecznego bogactwa. Na statystyczną czteroosobową rodzinę mogłoby przypadać 4 tysiące dolarów miesięcznie. To pozwoliłby na godne życie dla wszystkich Ziemian po dwóch stuleciach wzrostu gospodarczego, który obecnie musi być zrównoważony. W XIX wieku przeciętny pracownik spędzał przy maszynie około 3 tys. godzin, w XX wieku około połowy tej wielkości. Ile powinien spędzać, biorąc pod uwagę zwielokrotnione przez technikę ręce do pracy? Produktywność pracy w ciągu godziny jest 18 razy większa niż pod koniec XIX wieku!
Autor dołącza do coraz szerszego grona przedstawicieli nauk społecznych, w tym ekonomistów (H-J. Chang, A. Shaikh, Y. Varufakis), a także psychologów i antropologów (H. Weltzer, D. Graeber, J. Urbański, S. Kowalik – autor książki o „uśpionym społeczeństwie” ery globalnego kapitalizmu), którzy uważają konkurencyjną akumulację kapitału według rzekomych reguł wolnego rynku za propagandowy humbug.
Władzę bowiem w istocie sprawują korporacje. Tworzą one oligopole w najważniejszych gałęziach gospodarki. To one mają władzę, a nie rynek – ciągle przypominał tę naukową prawdę John K. Galbraith. W egzekwowaniu tej władzy korporacje muszą brać pod uwagę ekologiczne i społeczne ograniczenia, w tym konieczność likwidacji dysproporcji rozwojowych między regionami i kontynentami, dokonanie rewolucji energetycznej itd. Dlatego swoistą zbrodnią przeciwko ludzkości jest pozostawienie gospodarki tzw. „wolnemu rynkowi”, czyli uznaniowości „neoliberalnych menegerów”, gdyż to oni „ponoszą osobistą odpowiedzialność za degradację i marginalizację całych grup społecznych i narodów, i na niewiele zdadzą się powoływania na prawa rynku i ekonomiczne konieczności’” (s.127).
Lektura książki pozostawia czytelnika z pytaniem – co dalej? W książce nie znajdzie on łatwej odpowiedzi. Znalezienie pragmatycznej odpowiedzi to nowe zadanie dla progresywnie myślących badaczy, dla całej światowej lewicy. Nie może ona dalej wypierać się kategorii kapitalizmu i wyzysku, ekonomii politycznej. Musi stworzyć nowe narzędzia pomiaru dobrostanu ludzi, tworzących razem światową wspólnotę życia i pracy. To podstawowe kryterium, które pod brutalnym naciskiem faktów przypomina Edward Karolczuk wszystkim zainteresowanym korektą kapitalizmu bez granic. Czy polska lewica wyciągnie jakieś wnioski z analizy krytycznego intelektualisty?
Tadeusz Klementewicz
Pierwodruk: Zdanie, nr 3-4 (174-175), 2017.