W kulturze, kształtowanej przez przemysł rozrywkowy, wciąż odtwarzany jest mit o szczęściu zakochanych. Zwłaszcza – młodych. Choć nie tylko.
Stan bowiem, w którym się znajdują, ma dawać im pełnię. Tworzyć dla nich osobny świat. Zmieniać w cuda urody i wdzięku nawet człowiecze zwierzoczłekoupiory. I – przede wszystkim – istnieć „zawsze”. Czyli przynajmniej przez czas trwania piosenki, odcinka mydlanego serialu, randki, zabawy w dyskotece czy pójścia w krzaki i figlowania w nich. śniegami swych zakochań, jawiącymi się im w radosnej pogodzie, zapachu ziół i zwiewnej gibkości dawnych ich wcieleń.
Wzdychają także na myśl o swych zaprzeszłych westchnieniach i uniesieniach. A przed ich oczami pojawia się czy to blond ona, czy on – szatyn z nadmierną pełnią owłosienia. Wtedy głupieją z kretesem. I zdaje się im, że fruwają wśród pagórków szczęśliwości, bo uskrzydla ich minione zakochanie.
Dlatego też także niemal wszyscy, co nawet lat mają ponad 50+, wzdychają za młodością. Za niegdysiejszymi śniegami swych zakochań, jawiącymi się im w radosnej pogodzie, zapachu ziół i zwiewnej gibkości dawnych ich wcieleń.
Mit o owym szczęściu oczywiście nie odpowiada żadnej realności. Jedynie pragnieniom i wybiórczej zawsze pamięci, w której zwykło pozostawać głównie to, co dla nas z przeszłości wygodne i przyjemne.
Ale nic też dziwnego, że do niego odwołuje się, i na nim się wspiera, coroczne, walentynkowe trele-morele, które spadło do nas wprost z „samej Ameryki”. Każdy bowiem by chciał, aby realia stały się kolorowe, słodkie i odpowiadały sentymentalno-ckliwym pragnieniom. A pamięć jest między innymi po to, by kłamać, że ta odpowiedniość zachodzi.
Migotanie zakochania
Tymczasem zakochanie tylko niekiedy ociera się o szczęście. Z rzadka jednak nim bywa. Stanowi zaledwie coś (w emocjonalnym rozdygotaniu) oczekiwanego. Lecz, już w tej postaci, napełnia radosnym ciepłem. Doznają go np. oddzieleni od siebie kochankowie. Również ci, co mają nadzieję w partnerze obudzić podobne do własnego uczucie.
Tyle tylko, że aby owo ciepło pojawiło się, i trwało przynajmniej przez jakiś czas, niezbędna jest zgodność rytmu ich emocji. Tymczasem nie jest o to wcale łatwo. Gdy więc u jednego uczucie osiąga wysoki stan napięcia – u drugiego może być on niski. Wtedy pojawia się nawet nuda. Postrzega się wszystkie fizyczne czy fizjologiczne ułomności własne albo partnera. Towarzyszy też zniechęcenie czy zniecierpliwienie, gdy druga strona będzie domagała się wciąż tych samych wyznań i gestów.
Cóż tu więcej można dodać? Tyle może, że każdy kontakt z drugim człowiekiem stanowi grę. Nie wyklucza jej wcale zakochanie. Przeciwnie. Ponieważ niejako automatycznie wiedzie ono do braku autokontroli i dystansu – strona o aktualnie mniejszym stopniu zaangażowania, może igrać uczuciem partnera, aby go sobie podporządkować.
Trafnie bowiem zauważa w swych „Szkicach o miłości” Ortega y Gasset, że „Kiedy uwaga kobiety skupia się na jakimś mężczyźnie, niezwykle łatwo może on opanować jej myśli. Potrzeba tylko niewinnej zabawy w ciepło i zimno, w pragnienie i lekceważenie, obecność i rozłąkę. Rytm takiej techniki działa na kobiecą uwagę, jak pompa ssąco-tłocząca, a kończy się pozbawieniem jej całej reszty świata”.
Oczywiście to spostrzeżenie można odwrócić, o czym Ortega nie pisze, bo to zrozumiałe samo przez się: że to samo, co z nią – z nim uczynić może ona. Nie trzeba tu jednak dopuszczać do żadnej licytacji wedle zasady: kto kogo. Wystarczy przyjąć do wiadomości, że gra taka jest możliwa, wcale nie uszczęśliwia i spycha partnera w piekło rozterek.
Szczęście bowiem polega zawsze na tym, że udaje nam się uzyskać jedność z jakimś momentem świata czy innym człowiekiem. I rozkoszowanie się tą jednością. Nigdy jednak (nie tylko w zakochaniu) nie jest ona czymś trwałym. Pojawia się i znika. Znika i pojawia się. Jak zjawisko zakochania. I jak samo życie.
Zakochanie bowiem – jak powiada Ortega y Gasset – jest „fenomenem uwagi”, który polega na tym, że druga osoba całkowicie naszą uwagę sobą w nas wypełnia. To tak, jak nasze spojrzenie wypełnia ręka, gdy ją maksymalnie zbliżamy do oczu. Ktoś zakochany więc, to ten komu się świat zwęził, zaślepił, nie rozszerzył. Choć na ogół myślimy inaczej, bo wydaje nam się, że staje on wówczas otworem przed nami w całej pełni.
Nic podobnego, mówi autor „Szkiców o miłości”: właśnie wtedy – zmniejsza się, kurczy. Powoduje nawet w doznających ten stan nawet chwilowe zmiany fizyczne. Oto, jak czytamy u Ortegi:
„Oczy obserwują bacznie, nieustępliwie, głowa lekko pochyla się do przodu. Całe ciało, o ile to jest możliwe, kurczy się. Postać ludzka staje się jakby wklęsła i zamknięta. W szczelnie zatrzaśniętym inkubatorze naszej uwagi rodzi się wyobrażenie ukochanego. Potem przychodzi miłosna ekstaza i ukochany jest nasz, on lub ona staje się mną, a ja staję się nim lub nią. (…) Spojrzenie roztapia się, przepływa obok wszystkiego. Człowiek postrzega wiele, ale zamiast widzieć, zdaje się raczej łaskawie pieścić wzrokiem rozmaite obiekty albo przesuwać ponad nimi. Usta rozchylają się, zaś ich opadające kąciki zamierają w nieustannym uśmiechu. Ten głupkowaty wyraz twarzy właściwy jest stanowi osłupienia”.
Zakochanie i dystans
To wszystko prawda. Ale kiedy zostaje ona tak wprost, bezpośrednio wyrażona, możemy poczuć się dotknięci, zwłaszcza gdy aktualnie przeżywamy zakochanie, albo gdy ktoś, na naszych oczach i dla nas tak się przemienia.
U autora jednak „Szkiców o miłości” widać zimny dystans. Jest on jak osobnik z anegdoty, opowiadanej przez Bergsona w rozprawie o komizmie, który znalazł się na mszy w sąsiedniej miejscowości, i wysłuchuje kazania, które (z wyjątkiem jego) do łez doprowadza zgromadzonych. A na pytanie stojącego obok, czy go ono nie wzrusza, odpowiada: „owszem, ale ja jestem z innej parafii”. Ortega jest również z innej. Jego parafia bowiem nazywa się „poznanie”.
Salon Kultury, choć pełen jest przedmiotów uobecniających dystans i ironię wobec zakochania, jest jednak równocześnie bardziej dlań łaskawy. Przede wszystkim: wiele w nim znajduje się wyobrażeń i treści, które zamiast skupiać się nad ciałem i gestami zakochanych, ukazują ich albo przed momentem najwyższego napięcia albo po nim, jak chciał jeszcze w dobie w klasycyzmu Lessing.
Ponadto: na ogół nie tyle oni są przedmiotami opisu bądź przedstawienia, ale kontekst, w którym poruszają się w rozmarzeniu. Może być nim pejzaż, łąka, leśny zakątek, salon a nawet zwykły, zaśmiecony i zagracony pokój. Malarstwo, rzeźba, zwłaszcza zaś miłosna proza i poezja tym właśnie kontekstem mówią o ich stanie emocjonalnym.
A gdy wiąże się on nawet z najbardziej wyuzdanym erotyzmem i seksem – istnieje tylko w porządku estetycznym. A nie w etycznym, czy w emocjonalnym rozdygotaniu.
I tak już jest przynajmniej od biblijnych „Pieśni nad pieśniami”, gdzie czytamy: „Mój miły jest mój, a ja jestem jego, on stada swe pasie wśród lilii. Nim wiatr wieczorny powieje i znikną cienie, wróć, bądź podobny, mój miły, do gazeli, do młodego jelenia na górach Beter”.
Czy przy tak cudownych strofach przychodzi komukolwiek na myśl, że wypowiadająca je zakochana kobieta cała skurczyła się w sobie i ma, nieobecny, głupkowaty uśmiech na twarzy? Pewnie ma, jak to zakochana. Ale widzimy oto owe stada, pasące się wśród lilii i mężczyznę podobnego do gazeli czy jelenia. Salon Kultury to wszystko nam odsłania, aby ukryć wąską i pustą treść zakochania.
A gdyby nam się chciało podumać nad sensami obecnych tam metafor i porównań miłosnych, wypełniona nimi aura erotyzmu uwiódłby każdego, nawet gdy ma serce z kamienia.
Osobliwość miłości
Czy jednak zakochanie i miłość to jedno i to samo? Według Ortegi – nie. Pierwsze uczucie wiąże się ze swoistym zaślepieniem i zauroczeniem. Pełnym właśnie erotyzmu i pragnień seksualnego spełnienia. Drugie – z wyobraźnią i poznaniem, które służą temu, aby nieustannie dążyć ku przedmiotowi miłości, ofiarować mu siebie nie tylko jako partnera erotycznych spełnień, lecz w każdym życiowym wymiarze. I choć jedno i drugie od zauroczenia się zaczyna, to zakochanie może łatwo się skończyć, a miłość trwać bardzo długo, nic w zamian nie żądając i nie otrzymując.
Dlatego – wedle autora „Szkiców o miłości” – każdego (lub prawie każdego) stać na zakochanie, a miłość jest zjawiskiem niezmiernie rzadkim. „Podobnie rzecz się ma w dziedzinie estetyki. – powiada on – Większość ludzi umiera nigdy w życiu nie przeżywszy prawdziwego wzruszenia, jakie daje sztuka. Niemniej przyjęło się uznawać za jej obowiązujące substytuty zarówno ożywienie wywołane wiedeńskim walcem, jak i plotkarskie zainteresowanie powieścią w odcinkach”.
Jeżeli przy tym pamiętamy, że słowa te napisane zostały w 1926 roku, to listę substytutów można by rozciągnąć na film, wytwory przemysłu fonograficznego, czy masowe spędy z okazji pojawiających się tu i ówdzie grajków muzyki lekkiej. Wreszcie – w Walentynki, kiedy to wszystko dane jest w chaotycznym, reklamowo-konsumpcyjnym natłoku.
Istota jednak pozostaje ta sama: miłość, jak i rzeczywiste doznanie sztuki, było i jest czymś rzadkim. Nie każdy bowiem ma rozwiniętą wyobraźnię i posiada odpowiednią kulturę artystyczną. Nie wszystkich też stać na pełne pieczołowitości wgłębianie się w każdy drobiazg życiowy czy cielesny kochanej osoby.
Ortega jednakże na tych spostrzeżeniach nie poprzestaje. Wie bowiem, że jest to uczucie najgłośniej opiewane i na różne sposoby upiększane. Że – zwłaszcza poeci – uszlachetnili je, nadając charakter abstrakcyjny do tego stopnia, że wydaje się ono w ogóle oderwane od rzeczywistości.
To – z kolei – prowadzi do skrajności, która wyraża się w tym, że zamiast kochania konkretnego obiektu – kocha się miłość samą w sobie, jako ideę, a przydarzające się w tym kochaniu osoby – traktuje się tylko jako jej preteksty.
Ktoś tedy, kto w taką skrajność popada, co rusz musi być rozczarowany, bo żaden człowiek nie jest i być nie może ucieleśnieniem ideału. Działanie, które pobudza i stymuluje miłość tak, jak rozumie ją Ortega, wymaga realizmu i wysiłku. Ci, co jej się oddają – jak na przykład Don Juan – „Swoje przygody miłosne traktowali poważniej od pracy.
Wydaje się dość osobliwe, – pisze Ortega – że ludzie, niezdolni stworzyć żadnego dzieła, sądzą, że w życiu należy postępować odwrotnie: brać serio naukę, sztukę czy politykę, pogardzać natomiast miłosnymi przygodami jako błahostkami. Nie trzymam tutaj czyjejkolwiek strony: pragnę jedynie wskazać, że wielkie, twórcze natury ludzkie to zazwyczaj jednostki niezbyt poważne, w drobnomieszczańskim rozumieniu owej cnoty”.
Ważne jest tedy tak naprawdę to, co niepoważne. Ortega poważnie to głosi i – zarazem – rzuca światło na istotny fragment Salonu Kultury, którego składniki i płoche bibeloty układają się w niej i wokół niej. Dzięki temu można inaczej spojrzeć choćby na historię literatury erotycznej i miłosnej. I inną od konwencjonalnej ustanowić jej hierarchię.
Ale też inaczej wygląda tu życie samo, które odsłania się w nieskończonym emocjonalnym rozigraniu, wśród drobiazgów i fatałaszków, aby, poprzez miłość, odnaleźć się w prostocie jej sensu.
Jan Kurowicki