Adam Schaff jest w doskonałej formie – artykuły i wywiady w „Zdaniu”, „Polityce” i „Argumentach”, głos w dyskusji w „Miesięczniku Literackim”. W coraz nowych ujęciach kreśli swoje sugestywne wizje pesymistyczne w odniesieniu do rewolucji socjalistycznych, a następnie koszmarnej i bezsensownej szamotaniny porewolucyjnej, natomiast w tonacji sielankowej wypowiada się na temat współczesnego kapitalizmu i jego świetlanych perspektyw. Felietoniści skwapliwie zamieniają na lekko strawną papkę różne filozoficzne i polityczne tezy Adama Schaffa. Tak więc jego wpływ na życie ideologiczne poważnie wzrósł. Być może jest nawet większy niż wtedy, gdy każdy na szkoleniu ideologicznym musiał przechodzić przez filozoficzno-ekonomiczny brewiarz marksistowski autorstwa Adama Schaffa. Wtedy bowiem w latach czterdziestych i pięćdziesiątych był to obowiązek, dziś zaś A. Schaff uchodzi za owoc zakazany. To duży sukces propagandowy Adama Schaffa. Na czym polega ta sztuka: być wpierw jednym z czołowych stalinistów w dziedzinie ideologii, trzęsącym całym polskim marksizmem od przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych aż do połowy sześćdziesiątych, a następnie podawać się za męczennika systemu, za jego stałego krytyka i pioniera odnowy. Nie jest to wyłącznie sprawa konsekwencji ewolucji drogi teoretycznej, a także politycznych i ideologicznych przekonań.
Ten fenomen zasługuje na analizę nie ze względu na najbardziej szokujące, na pierwszy rzut oka, różne konkretne stwierdzenia, m.in., że należy zakazać lektury pracy Lenina „Państwo a rewolucja”, że Lenin był w gruncie rzeczy anarchosyndykalistą i narodnikiem, że należy zwalczać „czarnosecińców” w partii, czy założyć partię chrześcijańsko-demokratyczną. Jesteśmy bowiem krajem demokratycznym, w którym można wyrażać publicznie najbardziej dziwaczne czy niedorzeczne opinie, jak na przykład posądzanie Lenina, tego par excellence „etatysty” o sympatie dla anarchosyndykalizmu. Niektóre stwierdzenia szczegółowe A. Schaffa, dotyczące naszej niedawnej przeszłości i teraźniejszości socjalistycznego świata, są zresztą trafne. Godna uwagi jest teza, iż metoda „od ściany do ściany”, np. szukanie recept na niedogodności sztywnego planowania w wolnym rynku, nawet w wydaniu Zasławskiej i Aganbegniana, „nie jest rozwiązaniem”. Również nazwanie naszej ekonomii lat siedemdziesiątych, w jej naiwnych wyobrażeniach o łatwych „samospłatach” zaciąganych kredytów, „Milchmädchenökonomie” jest trafne, i najwyżej może być krzywdzące dla mleczarek.
Problem tkwi jednak nie w tych czy innych szczegółowych stwierdzeniach polityczno-ideologicznych Adama Schaffa, ale w generalnym stosowaniu pewnej metody w analizie współczesnego świata, bardzo skutecznie i sugestywnie utrwalającej pewne mity i gruntownie oddalającej marksizm zarówno od prawdy historycznej, jak i prawdy o współczesnym świecie. Prowadzi ona do takiego ujęcia przeszłości i przyszłości, że gdy mowa o przeszłości, to pojawia się socjalizm przedstawiany w czarnych barwach, gdy zaś mowa o przyszłości, na plan pierwszy wysuwa się promienny kapitalizm. Dawny bowiem Adam Schaff, który wpajał kiedyś towarzyszom partyjnym poprzez swoje podręczniki niezachwianą wiarę w przyszłość socjalizmu i przekreślał kapitalistyczną przeszłość świata, nie widząc dla kapitalizmu już żadnej przyszłości, przedzierzgnął się w nowego Schaffa, który w socjalizmie dostrzega tylko chlubną przeszłość, zaś w najbliższej przyszłości w kapitalizmie właśnie widzi jedyną realną perspektywę dla całego świata. Historycy idei wyjaśnią zapewne kiedyś to fascynujące zjawisko, w jaki sposób następowało to odwrócenie poglądów o 180 stopni. Dziś można tylko stwierdzić, iż rację mieli ci, którzy przed prawie ćwierćwieczem, w dyskusji nad książką „Marksizm a jednostka ludzka”, konstatowali jej krytyczną nadwrażliwość w stosunku do socjalizmu, zaś niedowład krytyki kapitalizmu.
Postrzeganie socjalizmu wyłącznie z jednostronnej perspektywy niepowodzeń i deformacji łączy się u Schaffa z generalną, bronioną od lat tezą, iż był on zarówno przedwczesny, jak i niepotrzebny, że wprowadzono go woluntarystycznie, przeskakując niezbędne etapy rozwojowe, co właściwie przesądzało już o jego losach, ale do tego jeszcze fatalnie realizowano i ten woluntaryzm. Schaff nie tylko każe nam żałować, żeśmy ten socjalizm w ogóle chcieli wprowadzać, ale odradza dziś wszystkim rewolucję i socjalizm, kierując swoje rady przede wszystkim do krajów Ameryki Południowej, w których nieludzki wyzysk i terror nastrajają rewolucyjnie szerokie masy.
Podejście Schaffa zmienia się zupełnie, gdy zaczyna on mówić o dzisiejszym kapitalizmie i jego przyszłości. W ogóle przyszłość kojarzy się mu tylko z wysoko rozwiniętym kapitalizmem i jest to przyszłość radosna, ludzkość bowiem czeka niedługo raj na Ziemi. Produkować zaczną wyłącznie automaty, wszystkim naprodukują wszystkiego ile trzeba, klasa robotnicza zniknie, bo nikt nie będzie musiał pracować i jedyny kłopot, jaki pozostanie, to pytanie, co zrobić z czasem wolnym. Stanie się to rzeczywistością w najbardziej rozwiniętych krajach kapitalistycznych, dzięki mikroprocesorom i automatyzacji. Przy czym Schaff jest tak uprzejmy, że tę nową rzeczywistość gotów jest nazwać nawet socjalizmem, nie bacząc na kompromitację tego słowa przez owe przedwczesne rewolucje na Wschodzie. Jedyne wahania, jakie tu przejawia, odnoszą się do kwestii określenia terminu, kiedy nastanie ta epoka błogiej bezczynności. W książce „Ruch komunistyczny na rozdrożu” pisał, że ten „automatyczny” socjalizm oparty na mikroprocesorach nastanie po 20 latach (to znaczy – miałoby to być około 1995 roku). Dziś jest ostrożniejszy i pisze o 40–50 latach oczekiwań.
Obie tezy Schaffa są dlatego tak ważne, ponieważ trafiają w kluczowe problemy, mity i nadzieje współczesności. Przy tym sposób ich postawienia i rozwiązywania jest z pozoru marksistowski i jednocześnie współgra z różnymi szeroko dziś kolportowanymi stereotypami. Rzeczywiście, socjalizm przeżywa dziś swoje trudne dni, kapitalizm zaś pobieżnym obserwatorom wydaje się rozkwitać. Schaff obydwie te tezy wyostrza, doprowadzając swoje rozważania do jedynego możliwego w tej sytuacji wniosku. Jeżeli istniejący socjalizm jest taki zły, naznaczony od początku piętnem „wcześniactwa” i „nieudacznikostwa”, wprowadzany na siłę, jeżeli prowadzi on tylko do wypaczeń, chaosu gospodarczego, powtarzających się serii załamań, to rzeczywiście – jak powie felietonista „Polityki” – uzasadnione jest pytanie: „Po cośmy w ogóle jedli tę żabę?” Nie zmieniają tego stwierdzenia Schaffa w wywiadzie dla „Zdania”, iż „nie można się cofnąć, bo walka na świecie trwa” i że „przegrana oznaczałaby wzmocnienie imperializmu kapitalistycznego, który przecież istnieje. Byłoby to cofnięcie się o dziesiątki lat”. Zaraz potem bowiem dodał, że „jest się w potrzasku”, a cała logika jego krytyki socjalizmu i apologii kapitalizmu zdaje się sugerować, że powrót do kapitalizmu byłby najlepszym rozwiązaniem. Jeśli kapitalizm prowadzi prostą drogą do raju automatycznej produkcji i wolnego czasu do woli i to tak rychłego w najbardziej swoich rozwiniętych centrach, że raj ten będzie oglądała już za czterdzieści lat żyjąca dziś młodzież, to wnioskiem logicznym byłby raczej postulat przywrócenia czym prędzej w Polsce kapitalizmu. Jest to piękne uwieńczenie drogi starego komunisty, za jakiego Adam Schaff wciąż się podaje. Być może dlatego nie formułuje wniosku tego tak szokująco jednoznacznie, pozwala raczej, by doszedł do niego sam czytelnik jego artykułów i wywiadów.
W swojej książce sprzed czterech lat „Spór o marksistowską teorię rewolucji” Marian Orzechowski wykazywał szczegółowo, że koncepcje Schaffa są sprzeczne z leninowską teorią rewolucji, jak również z rewolucyjnym duchem nauki Marksa. Dziś A. Schaff oświadcza otwarcie, (m.in. w wywiadzie dla „Zdania”, nr 4–5/1988), że rzeczywiście nie jest żadnym leninowcem, lecz zwolennikiem Kautskiego. A więc tego przedstawiciela zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji, który odznacza się najbardziej pogardliwym i wręcz ubliżającym rosyjskim rewolucjonistom podejściem do Rewolucji Październikowej.
Bardzo dobrze, że obecnie A. Schaff tak wyraźnie stawia sprawę swojej genealogii teoretycznej i generalnej linii politycznej. Patronat Karola Kautskiego jest w jego przypadku jak najbardziej uzasadniony. Jest bowiem Kautsky typową postacią dla II Międzynarodówki, dla tego nurtu w zachodnioeuropejskim ruchu robotniczym, który wydał tak wielu rewolucjonistów, którzy kończyli na reformizmie i wrogości do państwa radzieckiego. Nawiązywanie dziś do tej tradycji, do opcji socjaldemokracji niemiecko-austriackiej a nie leninizmu czy polskiego ruchu robotniczego (który przez Schaffa sprowadzony jest do nicości, gdyż – według niego – socjalizm w Polsce jest rezultatem kaprysu Stalina dogadującego się z Churchillem, natomiast w samej Polsce rzekomo „nikt nie chciał wtedy wprowadzać socjalizmu”) ma jednak niewątpliwie poważny aspekt polityczny. Czy w tej sytuacji w ogóle ma sens poważne traktowanie analiz Schaffa, w których nawet mowa jest o grozie przedwczesnego socjalizmu i kapitalizmie skazanym na sukces, wieńczącym swą drogę ziemskim rajem? Czy to ma być ucieleśnienie prawdy obiektywnej, dotyczącej zarówno historii, jak i stanu współczesnego świata?
I. „Przedwczesny socjalizm”
Zrosła się już z nazwiskiem A. Schaffa uporczywie powtarzana przezeń od kilkunastu lat teza, że socjalizm w Rosji, a potem w Polsce był nieporozumieniem i nie powinien był w ogóle się zdarzyć, ze względu na zacofanie i prymitywizm społeczeństwa. Dla ścisłości dodać trzeba, że nie są znane publiczne wypowiedzi A. Schaffa z lat czterdziestych i pięćdziesiątych potępiające ów niewczesny socjalizm, gdy sam był jednym z jego głównych propagatorów. Można dziś wykazać łatwo, jak zrobił to M. Orzechowski, że Schaff interpretuje fałszywie pewien kluczowy cytat z „Ideologii niemieckiej” Marksa, jak również, że nie docenia i nie uwzględnia dorobku teoretycznego Lenina. Ale co powiedzieć na stwierdzenie A. Schaffa w rodzaju: interpretuję Marksa jak mi się podoba, a Leninem nie mam wcale zamiaru się przejmować, bo dla mnie największym teoretykiem po Marksie był Kautsky. A właśnie dokładnie tak A. Schaff dzisiaj to stwierdza.
Czy nie warto więc pokusić się o argumentację rzeczową, wykazującą na podstawie analiz historycznych, że mimo zasadności wielu zastrzeżeń, rewolucje – zarówno rosyjska, jak i późniejsze w Europie Wschodniej – były jednak niezbędne i nie wprowadzono ich ad libitum, lecz wyrastały z pewnych istotnych dążeń uciśnionych mas i narodów, z globalnych i peryferyjnych sprzeczności w systemie kapitalistycznym. Geniusz Lenina polegał bowiem nie na tym, że kaprysem swojej woli i siłą perswazji potrafił wyczarować rewolucję, przekonując do niej niechętnych wobec socjalistycznych przemian i to w sytuacji absolutnej niedojrzałości Rosji wobec tych przemian – co imputuje mu A. Schaff. Wielkość Lenina polegała na tym, że kierując działaniami mas, świetnie wyczuwał ich dążenia, dostrzegając obiektywne konieczności i szanse, których nie widzieli ortodoksyjni marksiści, trzymający się litery marksizmu, tacy jak Plechanow i Kautsky.
Zarówno w odniesieniu do socjalistycznych rewolucji, jak i dzisiejszych i przyszłych losów kapitalizmu, A. Schaff powtarza krótkowzroczne oceny Plechanowa i Kautskiego, pomijając zupełnym milczeniem zjawisko, któremu Marks poświęcił główny zrąb swojego trudu badawczego. Bez uwzględnienia w teoretycznych analizach tego fundamentu kapitalistycznej produkcji i kapitalistycznego świata, nie ma analizy marksistowskiej również i dziś. Zjawiskiem tym jest kapitał, groźny w jego międzynarodowych odgałęzieniach i ekspansji już za czasów Lenina, tym bardziej groźny dziś.
Analizy Lenina dotyczące tego właśnie zjawiska, któremu poświęcił pracę, uznaną już za klasykę, najmniej się zestarzały. Zjawisko imperializmu, wynikające z gwałtownej ekspansji kapitału w XX wieku, było Leninowi doskonale znane w całej jego grozie, nim to właśnie tłumaczył I wojnę światową i zrozumiał prędko, że rewolucja socjalistyczna może dokonać się nie wtedy, gdy pojawi się abstrakcyjna „dojrzałość” kapitalizmu danego kraju do socjalizmu, a Rada Marksistowskich Mędrców wyda rozporządzenie: „Czas robić rewolucję”, ale wtedy, gdy jest historyczna szansa wyrwania się spod panowania międzynarodowego kapitału.
Lenin wiedział bowiem, że po burżuazyjnej rewolucji lutowej Rosja jako państwo burżuazyjne stanie się szybko łupem międzynarodowego kapitału i widział gwałtowność tego procesu, który już się zaczął. Ekspansja kapitału amerykańskiego i zachodnioeuropejskiego była tak sprawna i intensywna, że w ciągu zaledwie paru miesięcy (mniej przecież niż pół roku!) opanował już on główne centra surowcowe; amerykańskie towarzystwa i koncerny potrafiły sobie zapewnić koncesje na eksploatację największych bogactw naturalnych Rosji. Opanowane były już nawet koleje, na których pracować mieli amerykańscy kolejarze obsadzający nowo wybudowane linie. Gdyby nie ta druga, tym razem proletariacka, rewolucja w październiku, Rosję czekałby los Ameryki Łacińskiej po odejściu Hiszpanów – gruntowna penetracja silnego, obcego kapitału, który zafundowałby sobie rządy takie, jakie byłyby mu wygodne i późniejsze szanse rewolucji proletariackiej, jak również kierunek rozwoju i struktura gospodarki i społeczeństwa Rosji byłyby takie, jak dziś w całej Ameryce Łacińskiej. Jedyną szansą prawdziwej suwerenności politycznej i ekonomicznej było szybkie dokonanie rewolucji również przeciw burżuazji, choć przywódcy tej rewolucji zdawali sobie w większości sprawę, w jak ciężkich warunkach i przy ilu przeciwnościach przyjdzie im ją przeprowadzić, a potem rozwijać jej dzieło.
W innej skali i w nieco innych warunkach powtórzyła się sytuacja rewolucji w Polsce. To nie wszechwładny Stalin, urastający w oczach A. Schaffa do rangi demiurga historii, zadekretował tę rewolucję, lecz splot szczególnych warunków po II wojnie światowej, który umiały wykorzystać partie robotnicze. Socjalizm wprowadzano bowiem dotychczas zawsze wtedy, gdy osłabiony bratobójczymi walkami kapitał światowy nie miał siły bronić swoich zdobyczy, a więc po wielkich światowych wojnach, które sam wywoływał. I właśnie uwolnienie się spod panowania obcego kapitału było celem numer jeden każdej socjalistycznej rewolucji XX wieku. Często właśnie dopiero wtedy można było zacząć odrabiać zacofanie. I to właśnie powodowało ogromne społeczne poparcie dla tych rewolucji, bez którego żaden, nawet najbardziej genialny i charyzmatyczny przywódca czy despotyczny tyran nie byłby w stanie nic zdziałać.
Rozpowszechniany przez A. Schaffa mit, jakoby rewolucja socjalistyczna w Polsce była „siodłaniem krowy”, jak miał ją nazwać Stalin w rozmowie z Churchillem, jest bezpodstawny. Nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością historyczną. Rzecz szczególna, nawet generalnie nieprzychylny socjalizmowi L. Kołakowski przypomniał ostatnio, jak wielka część inteligencji polskiej identyfikowała się z rewolucją socjalistyczną w Polsce, gdyż jej hasła, przez jakiś czas konsekwentnie realizowane, choć nie bez trudności, trafiały do przekonania najlepszych i najświatlejszych środowisk narodu. Bardzo wielu nawet niekomunistów uznało za niezbędne pójście w kierunku proponowanych przemian i zerwanie z Polską ostatnich lat przedwojennych. Byli to zwłaszcza ci, którzy jak pisze Kołakowski, „mieli w pamięci proces brzeski, Berezę, obrzydliwą falę jadowitego antysemityzmu, natrętny klerykalizm, widzieli (oni) w komunizmie kontynuację Oświecenia, zwróconego przeciw temu nurtowi narodowej tradycji – sarmackiemu, szowinistycznemu, klerykalnemu – który uważali za zgubny i trujący, i z którym, co najmniej od XVII wieku, długo nim inteligencja w nowoczesnym znaczeniu się uformowała, toczyły bój krytyczne i bardziej kosmopolitycznie zorientowane odłamy wykształconej szlachty. Również anonsowane reformy społeczne odpowiadały wielu tradycyjnym żądaniom niekomunistycznej lewicy”.
Obraz socjalistycznych rewolucji daleki był od sielanki – to prawda. Zawsze bowiem powstawała sytuacja dla młodej rewolucji i młodego socjalizmu dramatyczna, a nawet tragiczna. Wyniszczona gospodarka i przetrzebione siły żywotne społeczeństwa po wojnie, zacofanie, które trzeba było najpierw odrabiać, to jedna strona. Druga – to wrogość kapitału sfrustrowanego swoimi zniszczeniami, jak również niepogodzonego z wymknięciem się spod jego kontroli ogromnych połaci świata, przynoszących dotychczas znakomite zyski. Ale wśród wyzwolonych spod władzy kapitału narodów panowała euforia; wszyscy bowiem zaraz po wojnie nie tylko czuli instynktownie, ale mieli namacalne dowody, że jest to największe szczęście – wyrwanie się spod panowania imperializmu, sprawcy systematycznej grabieży oraz tylu nieszczęść wojennych, strat dziesiątków milionów ludzi i majątku całych narodów. I że w tej sytuacji warto podjąć dzieło budowy czegoś nowego, czego jeszcze nikt nigdy nie próbował, choć warunki są niesłychanie trudne i pokonać trzeba tyle przeciwności. Choć trzeba walczyć przeciw wszystkim siłom starego świata, nawet przeciw braciom socjalistom, którzy przyłączają się do zwalczania nowego systemu, szerzą nienawiść doń, sieją niewiarę w jego powodzenie, jakby nie mogąc darować tego, że dali się wyprzedzić w procesie rewolucji. W nienawiści Kautskiego do radzieckiej rewolucji wyczuwało się również piekącą ranę kompromitacji, że oto rewolucja, którą on sam kiedyś wraz z Engelsem i Bernsteinem obiecywali Niemcom, jest dokonana nie u nich, ale że tę rewolucję zafundowały sobie „dzikusy wschodnie”.
Doszły do tego jeszcze dwa niekorzystne czynniki utrudniające konstrukcję nowego socjalistycznego systemu. Po pierwsze, miał on być rzeczywiście wydarzeniem od razu na skalę światową. Liczono, że fala rewolucyjna pójdzie dalej, rewolucje węgierska i niemiecka jednak się nie udały. I wtedy zdarzyła się druga niezmiernie niekorzystna okoliczność: konieczność dłuższego, nieokreślonego w czasie współdziałania dwóch systemów – socjalizmu i kapitalizmu, co wymusiło konieczność intensywnych zbrojeń, a jednocześnie spowodowało konkurencyjny wpływ wzorców z bardziej cywilizacyjnie zaawansowanego świata itd.
I rzecz zdumiewająca dla historyków. Zamiast intensywnego poczucia zagrożenia nietypowością sytuacji, której nie opracował teoretycznie żaden klasyk marksizmu, i która powinna pobudzić do szczególnie rozbudowanych, oryginalnych i nowatorskich analiz, nastała epoka polowania na cytaty z klasyków, z których żaden nie poświęcił ewentualności jednoczesnego istnienia socjalizmu i kapitalizmu żadnych poważnych analiz. I zamiast ukazywać niezmierną trudność i złożoność tej sytuacji, jasno ukazywać wszystkie niebezpieczeństwa i trudności, związane zwłaszcza z kontaktami ze światem kapitalistycznym, zarówno w sensie rywalizacji, jak i współpracy, teoretycy zaczynali przekonywać, że budowa socjalizmu w tej sytuacji przebiegała będzie normalnie, bez trudności.
Można dziś wystawić surowy rachunek teoretykom działającym po każdej rewolucji, w tym samemu Schaffowi, który miał wtedy w polskim marksizmie pozycję absolutnie autorytatywną, że nie pokazywali, jakie niebezpieczeństwo grozić może ze strony kapitalizmu, gdy pozbiera się po wojnie i z pomocą nie tkniętego przez wojnę potencjału gospodarczego Stanów Zjednoczonych oraz umiejętności zakorzeniania się ekonomicznego w państwach postkolonialnych, zacznie wykorzystywać swoją znaczną przewagę w wyścigu z nowym systemem, który, co prawda, jest jeszcze w stadium prób, ale zabrał mu możliwości swobodnego penetrowania ogromnej części kuli ziemskiej.
Ówcześni marksiści zawiedli przede wszystkim w dziele budowania trzeciego etapu rozwoju teorii marksistowskiej. Pierwszy etap, dla kapitalizmu XIX wieku, stworzyli Marks i Engels, drugi, dla epoki imperializmu i pierwszych lat po rewolucji – Lenin. Zamiast pójść ich śladami i zacząć od analizy swoistości sytuacji, jaka się wytworzyła w danym okresie historycznym, tym razem, gdy trzeba było podjąć rywalizację ze starym systemem w bardzo niekorzystnych od początku warunkach, za sprawą połowicznych teoretyków – konformistów marksizm stał się zbiorem haseł świętujących szczęśliwe zakończenie walki klasowej. Zamiast marksizmu dysponującego aktualną teorią nowych oryginalnych sprzeczności w bezprecedensowej dotychczas konfrontacji w skali światowej różnego typu systemów, utrwalił się marksizm ornamentalny, apologetyczny, hymn ku czci zwycięstwa rewolucji, podnoszący na duchu zapowiedzią bezproblemowego budowania socjalizmu. To, co było początkiem budowania socjalizmu, przedstawiane było jako ukoronowanie procesu.
Dopiero dziś odczuwamy dotkliwie, ile kosztowało niewypracowanie na czas jasnej koncepcji współżycia i walki z przeżytym w wymiarze dziejowym, ale, jak się okazało, jeszcze żywotnym, zdolnym do adaptacji i modernizacji systemem kapitalistycznym. Czym się musiało skończyć przejście od skrajnego izolacjonizmu do niekontrolowanej osmozy – obie skrajności okazały się szkodliwe dla nowego systemu. I do dziś nie ma właściwie gruntownie podbudowanych teoretycznie i pragmatycznie użytecznych koncepcji, jakiego rodzaju mają być związki gospodarcze z kapitalistycznym światem: czy ograniczenie kontaktów z nim do minimum, czy handel surowcami i tanią siłą roboczą, czy trudne szukanie miejsca na rynku dla towarów o wysokim poziomie technicznym, czy integracja z kapitalistycznym podziałem pracy czy szukanie szerokiego podziału pracy przede wszystkim ze światem socjalizmu. Brak pełnej jasności i zdecydowania, czy naśladować tamten system w jego wzorcach konkurencji, czy w umiejętności tworzenia sprawnie zarządzanych wielkich ekonomicznych struktur, jak koncern lub międzynarodowe towarzystwo.
Wszystkie nasze dzisiejsze trudności, do których przyczynili się lekkomyślni teoretycy lat czterdziestych i pięćdziesiątych w rodzaju Schaffa czy Langego, obiecujący jakiś rodzaj „samonapędu” w socjalizmie, sławetne prawo „postępującego rozwoju sił wytwórczych” Oskara Langego, nie powinny przysłaniać niewątpliwych osiągnięć tamtych lat. Były bowiem również osiągnięcia; zbudowanie podstaw nowoczesnego przemysłu, rozpowszechnienie, rozwinięcie i wyrafinowanie nauki i kultury, wszystko co można stworzyć prostymi, mało wymyślnymi środkami zarządzania. Obrona podstawowych zasad socjalizmu i wartości marksizmu, którą prowadzili wtedy B. Baczko, L. Kołakowski, T. Kroński, H. Holland i sam A. Schaff, nie jest całkiem pozbawiona wartości i dziś. Było sporo racji w Kołakowskiego krytyce filozofii katolickiej, Baczki – reizmu Kotarbińskiego czy Schaffa krytyce konwencjonalizmu Ajdukiewicza. Szkoda tylko, że ówczesna pars construens filozofii marksistowskiej była tak słaba, w niewielkim stopniu pomagała w przewidywaniu przyszłości i ukazywaniu rzeczywistych trudności i zagrożeń, jak i wypracowywaniu metod ich pokonywania. Luka powstała zwłaszcza w kwestii bardziej adekwatnego poznania kapitalistycznego partnera-przeciwnika i wypracowywania zasad współpracy i twórczej rywalizacji z nim. Niestety, również i dziś myśl Adama Schaffa nie tylko nie wnosi pożądanej jasności, ale jeszcze bardziej utwierdza rozmaite mity.
II. Kwitnący „późny” kapitalizm
O „późnym kapitalizmie” pisał Ernest Mandel i wielu marksistowskich teoretyków lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, i to właśnie w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Gdyby przyjąć optykę Schaffa, to jedynymi marksistami na Zachodzie są on sam i południowoamerykańscy katolicy. Jest to kolejny mit, jakoby nie było dziś na Zachodzie marksizmu. Perry Anderson, Ernest Mandel, E. P. Thompson, Erie Hobsbawm, Raymond Williams, Eric Olin Wright, Ian Steedman, Harry Braverman – to tylko parę nazwisk z długiej listy wybitnych teoretyków krajów anglosaskich. W większości nie tylko są oni związani z marksizmem, ale w jego kategoriach krytycznie i twórczo przedstawiają współczesny system kapitalistyczny, ukazują jego niezmienioną klasową istotę, a jednocześnie formy funkcjonowania i ekspansji kapitału i zagrożenia wynikające stąd dla własnych społeczeństw, dla „trzeciego świata”, dla krajów socjalistycznych i dla światowego pokoju. Pokazują też, zwłaszcza Mandel, że świat kapitału nie zażegnał groźby kryzysów i w pełni zasługuje na nieco melancholijną nazwę „późny”. Dla Schaffa natomiast jedynym większej wagi problemem kapitalistycznego świata jest zanikanie klasy robotniczej, zanikanie znaczenia pracy wywołane automatyzacją i mikroprocesorami, sam zaś system, w jego ujęciu, nie tylko nie jest targany żadnymi sprzecznościami, ale znajduje się wręcz w przeddzień wyłonienia z siebie „raju na Ziemi”, jak mówi w wywiadzie dla „Zdania” (nr 4/5, 1988), jakiejś formy socjalizmu bez klasy robotniczej i pracy, z nieograniczonym czasem wolnym dla każdego. „Chwieje się gmach »Kapitalu«”, stwierdza w artykule w „Zdaniu” (nr 11, 1988), nie będzie bowiem ani klasy robotniczej, ani pracy. Przy okazji zniknie również i kapitał. Będzie tylko problem, co zrobić z wolnym czasem.
Drastycznie jednostronna jest optyka A. Schaffa. Jeśli bowiem jeszcze rzeczywiście można by na podstawie faktu zastępowania robotników przez automaty uznać za prawdopodobną sytuację, gdy zastąpią one już wszystkich (trzeba tylko zapomnieć, że już dziś status bezrobotnego nie jest uważany za przedsionek do szczęścia, mimo iż ma on mnóstwo wolnego czasu, a zachodnia Europa ma już 30 mln owych „szczęśliwców”, których głęboka frustracja zwiększa jeszcze kłopoty traktowane z całą powagą przez kapitalistyczne rządy), to już nie widać żadnych, ale to żadnych tendencji w kierunku zanikania kapitału, ani jego wielkości i znaczenia w życiu ekonomicznym i społecznym. Rzeczywiście, coraz bardziej zautomatyzowane fabryki produkują dziś coraz większe masy towarów, nieadekwatnie zaspokajających rzeczywiste potrzeby, które są coraz prędzej wyrzucane na śmietnik przez ich „konsumentów” (czyli niszczycieli – sprawdzać się zaczyna dosłownie etymologia tego słowa, co zauważyli jednocześnie marksista Raymond Williams i Jan Paweł II). Ale jednocześnie potęga kapitału jeszcze bardziej rośnie i coraz potężniejsze są kolizje w ekspansji narodowych i ponadnarodowych kapitałów w krajach Europy, Japonii i USA.
Całe rozumowanie Schaffa wydaje się być oparte na prostym schemacie, zupełnie oderwanym od istniejących tendencji i ich konkretnych kontekstów. Schemat myślenia: będą automaty, a więc mniej się będzie musiało pracować, a więc wszyscy będą mieli więcej czasu wolnego, a ponieważ automaty naprodukują wszystkiego w bród, będą oni mogli swobodnie rozwijać swoje zdolności i osobowość – brzmi prawdopodobnie w abstrakcji, z kapitalistyczną rzeczywistością nie ma jednak nic wspólnego. Automaty mogą produkować bowiem obok realnych potrzeb (a nawet jest to jeszcze bardziej prawdopodobne niż dziś); czas wolny może być jedynie wegetacją, jeśli na przykład nie będzie rozwijana kultura (a tego rodzaju kształtowanie osobowości jest już dziś, na przykład w Stanach Zjednoczonych, w zaniku raczej niż w rozwoju; stają się bowiem one coraz bardziej krajem analfabetów i lansuje się tam dziś rozpaczliwe hasło: „Uczmy się angielskiego, jeśli nie chcemy, byśmy niedługo musieli uczyć się japońskiego”). Wizja ta nie uwzględnia również, że nie zanosi się wcale na to, by owe 4/5 świata, które dziś nie uczestniczy w owym „świecie konsumpcyjnym” a cierpi głód i nędzę, miało dojść do poziomu zaspokojenia choćby najbardziej elementarnych potrzeb. Istniejące tendencje każą raczej myśleć nie o „raju na Ziemi”, zbliżającym się siedmiomilowymi krokami, bardziej już prawdopodobna jest wizja świata oszalałych automatów, produkujących coraz szybciej coraz więcej przedmiotów dla nielicznych, które będą coraz szybciej trafiały na coraz większe śmietniki, na których inne automaty będą je niszczyły, bezlitośnie zanieczyszczając środowisko naturalne, a przy tym większość ludzkości pozbawiona będzie pożywienia, odzienia i dachu nad głową.
Jest niezmiernie wielkim paradoksem, że przedstawiciel tak dotychczas konserwatywnej instytucji, jaką był Kościół katolicki, Jan Paweł II, przewyższa dziś zdecydowanie w ostrości realistycznego – a przy tym w dużym stopniu przesiąkniętego dorobkiem teoretycznym marksizmu – spojrzenia na współczesny świat, jego rzeczywiste problemy, tendencje rozwojowe i zagrożenia, byłego komunistę i marksistę-leninowca Adama Schaffa. W swojej ostatniej encyklice „Sollicitudo rei socialis” papież nie mówi wprawdzie o kapitale explicite (tak jak to czynił jeszcze w encyklice „Laborem exercens”), ale używając kryptonimu „mechanizmy ekonomiczne”, pokazuje całą grozę współczesnego świata będącego we władaniu – wszechpotężnego i niszczącego wszystko na swojej drodze do ostatecznego podporządkowania, obracającego wniwecz, zwłaszcza moralną stronę życia ludzi i narodów – coraz bardziej internacjonalizującego się kapitału.
Największe przemilczenie Adama Schaffa występuje tu właśnie, w tej kluczowej dla dzisiejszego świata sprawie, której wagę widzi nawet Jan Paweł II. Roztaczając wizję zanikania klasy robotniczej, Schaff stwarza złudzenie, że tym samym został „rozwiązany” problem kapitału, w imię czego Marks napisał „Kapitał”. Tymczasem problem „Kapitału” to bynajmniej nie po prostu problem stojących przy maszynach i obsługujących je robotników, ale jest to problem – jak wskazuje wyraźnie tytuł dzieła – poznania, zrozumienia ambiwalentnych funkcji – bodźca i hamulca produkcji – właśnie kapitału, i wreszcie okiełznania jego żywiołowego funkcjonowania. Ma głęboką wymowę fakt, że w galerii różnych form alienacji przedstawianych kiedyś obficie przez Schaffa – alienacji państwa, partii, ideologii itd., brakowało zawsze tej najważniejszej – alienacji kapitału. A przecież nie ulega wątpliwości, że w tym dopiero sensie „Kapitał” jest kontynuacją „Rękopisów” i widać to w wywodach Marksa w kluczowym rozdziale 23 pierwszego tomu, gdzie stwierdza on wyraźnie, że najbardziej zgubnym skutkiem prawa akumulacji kapitalistycznej jest to, iż nad człowiekiem, klasą robotniczą, zorganizowanym życiem społecznym, panują złowrogie siły ekonomiczne uruchomione przez tego samego robotnika: „Prawo, według którego wciąż wzrastająca ilość środków produkcji, dzięki postępowi wydajności społecznej, może być uruchomiona coraz mniejszym nakładem pracy ludzkiej – prawo to na gruncie kapitalistycznym, gdzie nie robotnik stosuje środki produkcji, lecz środki produkcji stosują robotnika (podkreślam to zdanie, bo ono dopiero uzmysławia sens teorii alienacji Marksa, który przecież już tu antycypuje ową automatyzację, z której Schaff robi dopiero sensację XXI wieku! – T.M.) wyraża się w ten sposób, że im większa jest siła produkcyjna pracy, tym większy nacisk wywierają robotnicy na środki, które ich zatrudniają, a więc tym bardziej niepewne stają się warunki ich bytu, sprzedaż własnej siły roboczej celem pomnożenia cudzego bogactwa, czyli samopomnożenia wartości kapitału”1.
W tym samym fragmencie Marks pisze o postępującej akumulacji kapitału jako procesie, który „przykuwa robotnika do kapitału mocniej niż łańcuchy Hefajstosa przykuły Prometeusza do skały”2. Czy cały problem może zniknąć, gdy lwią część robotników zastąpią automaty, oni sami zaś skazani będą na bezsensowne spędzanie czasu wolnego i konsumowanie okruchów, których receptę przyrządzał będzie ciągle ten sam kapitał, łącznie z ogłupiającą rozrywką? Pozostali zaś, przebrani w śnieżnobiałe kitle, stali będą przy pulpitach sterowniczych? Na rozwiązanie jakiegokolwiek rzeczywistego problemu w warunkach panowania kapitału się nie zanosi, tym bardziej że siła jego ciągle wzrasta. To on ciągle wprawia w ruch i ukierunkowuje produkcję, regulując coraz bardziej nierówny podział, a kapitalistyczne rządy, odchodzące od interwencjonizmu w kierunku welfare state, oddają nawet te skromne pozycje regulacyjne, które sobie kiedyś zdobyły.
Nie pojmie się sensu napisania przez Marksa „Kapitału”, jeśli nie zrozumie się, że jego problem numer jeden to znalezienie takiej siły społecznej, która byłaby w stanie prowadzić skuteczną kontrolę nad kapitałem. Nie może być taką siłą państwo, nawet w jego postaci welfare state, gdyż otrzymuje ono w tym systemie jedynie status „nadbudówki” nad ekonomią i w najlepszym razie jest w stanie wprowadzić drobne korekty. To, że Marks wybrał klasę robotniczą wynika z faktu, że jest to wielka siła, która warunkuje funkcjonowanie tegoż kapitału niejako od wewnątrz – bez jej działalności jest on niczym, nawet gdyby większość czynności produkcyjnych przejęły automaty, zaś liczba robotników uczestniczących bezpośrednio w produkcji została zredukowana do minimum. Jest to bowiem siła, która w swoim specyficznym działaniu wykuwa podwaliny pod harmonijną współpracę międzyludzką, a nawet ogólnoludzką.
Teza o zanikaniu klasy robotniczej ma więc coś z kuglarskiej sztuczki. Nie może bowiem zaniknąć nigdy ta część ludzkości, która bezpośrednio wprawia w ruch i materializuje cały proces produkcyjny, od której bezpośrednio zależy sprawne jego funkcjonowanie. Nie jest więc tu ważne, czy robotnik stoi przy maszynie w pobrudzonym kombinezonie czy siedzi przy stole rozdzielczym w białym kitlu.
Jest faktem, że w teorii klas jest dziś sporo miejsc niejasnych i trwają spory (np. między Poulantzasem i Wrightem) o miejsce inżynierów i personelu kierowniczego średniego stopnia. Ale problemem podstawowym nie jest rozpamiętywanie tęsknoty za robotnikiem stuprocentowym (wg stereotypu – fizycznym, z łopatą w ręku), ale szukanie sposobu zaradzenia tym wszystkim tendencjom kapitalistycznego świata, które na przykład tak bezlitośnie ewidencjonuje Jan Paweł II w encyklice „Sollicitudo rei socialis”, a tak beztrosko pomija Adam Schaff. Bowiem to właśnie kapitał wciąż określa zarówno postęp techniczny – w tym organizacyjny i samo wprowadzanie automatów, jak i samą rewolucję mikroprocesorową – przy czym różnice klasowe nie tylko nie zanikają, ale się pogłębiają. Nie ma oznak, by rzeczywiście rewolucja informatyczna i „panowanie informacyjne” unieważniało stary problem panowania klasowego. Najgenialniejsi informatycy wraz z najlepszym sprzętem są wynajmowani przez tego, kto ma pieniądze, po to, by służyć jego celom – i często właśnie dlatego kapitał zyskuje jeszcze większą siłę przebicia wobec władzy politycznej, tym skuteczniej podporządkowując sobie robotników, zarówno tych pracujących i służących mu, jak i tych rzesz włóczących się po ulicach „szczęśliwców”, których życie zamieniło się w jeden czas wolny, tym ostrzej odczuwających elementarną ludzką potrzebę pracy.
Rzeczywisty problem „zanikania klasy robotniczej” to problem z jednej strony jej restrukturyzacji, a z drugiej – bezrobocia na gigantyczną, niewyobrażalną dziś skalę. Dlatego budzi on troskę bardziej rzetelnych teoretyków i praktyków kapitalizmu, którzy wolą unikać bezpodstawnego optymizmu, uspokajającego zwrotu „zanikanie klasy robotniczej” i euforii bliskiego już „raju na Ziemi”. Rozważania Schaffa dotyczące dzisiejszego kapitalizmu i jego dalszych losów nie dotykają nawet podstawowych problemów kapitalizmu.
Czy może jednak zawarte w tej mojej krytyce poglądów Schaffa ostrzeżenia przed żywiołami kapitału i nawoływanie do czujności w ich okiełznywaniu nie są sprzeczne z duchem otwarcia na współpracę z nim? Ależ właśnie po to, by mądrze i bezpiecznie z nim współpracować, trzeba badać ów kapitał w sposób najbardziej obiektywny i wnikliwy. Programowa wręcz ignorancja w tej sprawie drogo kosztowała nas już w przeszłości.
W jednej sprawie można się z Adamem Schaffem zgodzić bez zastrzeżeń. Gdy wspomina nam, że to właśnie socjalizm mówi dziś o przyszłości niechętnie i półgębkiem, wyrzekając się śmielszych wizji, a nawet boi się wybiegać zbyt daleko w swoich przewidywaniach, nie wychodząc z perspektywicznym myśleniem do społeczeństwa. A koncerny i międzynarodowe towarzystwa, czy Światowa Firma Niemcy – jak określił zachodnioniemiecką gospodarkę „Der Spiegel” z lipca 1987 roku – potrafią planować na dziesiątki lat z góry swoje wejścia rynkowe. Jest to wielkie ostrzeżenie dla socjalizmu, które przyjąć trzeba z całą powagą. Musimy analizować jednak jednocześnie przyszłość socjalizmu i kapitalizmu, w obydwu przypadkach posługując się wciąż najlepszą metodą marksistowską, w której poczesne miejsce musi zająć analiza kapitału. Wygra ten, kto lepiej zaplanuje własną przyszłość i odgadnie przyszłość partnera-przeciwnika. Spór z Schaffem powinien pobudzić taką dyskusję, gdyż rzeczywiście wielkiemu dziełu reformowania socjalizmu towarzyszyć zaczyna złowróżbna cisza teoretyków marksistowskich, pozostawiająca puste miejsce dla ponadczasowych szermierzy pseudomarksistowskim frazesem.
Tadeusz Mendelski
Przypisy:
1 K. Marks, F. Engels, Dzieła, t. 23, s. 770.
2 Tamże, s. 771.