Klincz, w jakim się znalazło polskie państwo po 8 latach rządów PiS obnaża wszystkie słabości demokracji liberalnej. Wyidealizowany obraz republiki wolnych i równych obywateli lansowany przez liberałów przez ostatnie dwa stulecia powinien trafić do muzeum historii idei. Liberałowie rzekomo oddali państwo i politykę obywatelskiemu społeczeństwu, ludowi, suwerenowi, narodowi… Przez dwa stulecia wycierali sobie gębę tymi słowami-talizmanami. Łowili na nie głosy w wyborcze urny. Tymczasem państwem może rządzić mafia cynicznych manipulatorów. Może rządzić w imieniu „klasy ludowej” albo może przyciągać zagranicznych inwestorów, może uprawiać rasizm albo multikulturalizm. Ale podatki pozostawi bez zmian, najwyżej obniży najbogatszym. Z wszystkich wolności największą troską otoczy przedsiębiorczość. Demokracja liberalna zawsze jest populistyczna. I tak się dzieje jak świat szeroki: w USA, w Ameryce Południowej i Środkowej, w Afryce, w Azji. Titanic z ludzkością na pokładzie pozostaje bez kapitana. A na horyzoncie księżycowy krajobraz planety i mineralna eschatologia.
Przesąd równości i wolności
Dzień zbiórki pieniędzy podczas festynu „Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy” to także wielkie święto obywateli – dzień czyszczenia sumień beneficjentów darów Rynkowego Pana. Dziennikarski komentariat, dyżurni ekonomiści kraju, sami politycy pełnią codziennie wierną służbę swoim chlebodawcom. Jak to robić, podpowiedzieli im ideolodzy oświecenia. Oni stali się niedoścignionymi mistrzami kamuflażu. Co ukrywają przed suwerenem?
Liberalna koncepcja społeczeństwa obywatelskiego pomija całą sferę stosunków wyzysku i dominacji. Te zaś kryją się w organizacji pracy społecznej, kiedy rządzi tu własność prywatna i konkurencja między kapitałami. Właśnie tę podstawową sferę postoświeceniowego, rynkowego społeczeństwa pomijali klasycy ekonomii politycznej. W ich ujęciu wymiana rynkowa jest racjonalna, bo prowadzi do produkcji ważnych społecznie wartości użytkowych przy najmniejszych nakładach zasobów i w możliwie najkrótszym czasie. Trik polega na tym, że przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe traktuje się jedynie jako podmioty na rynku, pomijając ich miejsce w społecznym podziale pracy i własności. W ten sposób homo oeconomicus przekształca się w obywatela, a polityczno-prawne kategorie wolności i równości, legitymizują nowy typ społeczeństwa. Stąd wyróżnikiem społeczeństwa nowoczesnego miał stać się mechanizm ustalania celów społecznych i narzędzi do ich realizacji – w przeciwieństwie do społeczeństwa stanowego. Tym mechanizmem stopniowo stawały się wybory zarządzających aparatem państwa dla „wspólnego dobra”. Nimi z kolei ma rządzić prawo, bezstronni sędziowie, którzy chronią i ład publiczny i prawa wolnościowe, i prawa majątkowe, i intelektualne. Łączy się tu liberalna koncepcja prawa z liberalną koncepcją gospodarki. Ale do jej opisu wystarczają jedynie kategorie wartości, towaru i rynku. To więc zaledwie gospodarka rynkowa – która może występować w różnych typach organizacji produkcji społecznej. Staje się ona kapitalistyczna, jeśli się zapytamy, skąd się bierze bogactwo organizatora produkcji. Musimy wówczas uwzględnić wyzysk siły roboczej sprowadzonej do roli towaru, choć jego właściciel też jest wolny, może zmienić pracodawcę, może swoją siłę roboczą wydzierżawić innemu Januszowi. Tak powstaje „przesąd równości”, obejmujący również umowy o pracę. Ale w istocie jedna strona kontroluje warunki pracy, druga jest tylko właścicielem swojej siły roboczej. Tak ustalają się polityczno-prawne, właściwe demokracji liberalnej warunki współczesnego wyzysku. Tym samym nowoczesność, którą tak hołubi liberalizm, nie jest oparta na wolności, tylko się do niej odnosi. Czym innym zatem są stosunki rynkowe, a czym innym stosunki kapitalistyczne. Nie ma tu dwu niezależnych logik, z których każda rządzi się własną logiką. Mamy tu jeden świat społeczny, którym ostatecznie rządzi gospodarka: stosunki klasowe, stosunki wyzysku, płaca opłacona i wartość dodatkowa. Ta zaś nie tylko się odtwarza w trakcie procesów produkcyjnych według schematu: kapitał =>towar=> więcej kapitału. Ten się może zatem pomnażać dzięki ciągłym inwestycjom. System może trwać nie tylko dzięki hegemonii kulturowej czy legalnemu przymusowi państwa. Zapewniają jego trwałość czynniki wewnętrzne procesu produkcji: jedna strona ostatecznie pozostaje wciąż pracownikiem najemnym, druga odtwarza i powiększa swoje wyjściowe „abstrakcyjne bogactwo” . I jest to trwała tendencja historyczna. Kto więc jest naprawdę pierwszym i pełnokrwistym populistą? Czyż nie liberał, który „wyciera sobie gębę” ludem i suwerenem? Ale przecież tylko posługuje się retoryką praw obywatelskich i politycznych, wiarą w zbawienność politycznej demokracji, i …walczy z państwem w imię wolności rynku. Tym samym prawa obywatelskie i polityczne nie obejmują tego obszaru życia jednostki, który pochłania większość jej życiowej aktywności i określa jej status społeczny.
Okazuje się, że obecne w polemikach dziennikarzy i polityków charakterystyki populizmu spełniają sami arbitrzy racjonalności, rozumu, postępu. Oni też mają na sumieniu kolonializm, rasizm, ideologiczne zasłony nad eksploatacją pracy i przyrody. Czym bowiem jest wmawianie ludziom za sprawą „uśmiechniętego ścierwa”, że mają nieograniczone potrzeby konsumpcyjne, a rzadkość to tylko brak odpowiedniej podaży dóbr i usług, nie zaś zużywanie ograniczonych zasobów, darów przyrody. To przecież dogmaty największej ideologicznej podpory Systemu – neoklasycznej katedralnej ekonomii i usłużnych dyżurnych ekonomistów kraju. Dlatego jak pisze Tymoteusz Kochan, autor książki Dialektyka populizmu (która się właśnie ukazuje nakładem Wydawnictwa Scholar), „człowiek skazany jest na podróż przez interpelacje i kolejne, formacyjne przejawy urzeczowienia, które zawsze przedstawią się jako obiektywna wolność”. Oświecenie jest tylko momentem, kiedy rozpoczyna się ten proces. I to on wspiera reprodukcję Systemu, i tłumaczy, dlaczego ludzie mają takie potrzeby, jakich potrzebuje System. I dlaczego politycy mogą bezkarnie być marionetkami w ręku oligarchów biznesu. Mają dużą swobodę w dysponowaniu literą prawa i finansowymi zasobami wspólnoty, jednak pod warunkiem działania w granicach „prawa”.
Dzieje się tak dlatego, że klasy pracownicze, przytłoczone przymusem pracy, mają zupełnie inną perspektywę oglądu świata społecznego niż błogosławieni, którzy dają im pracę. Dla nich kwestie, kto jest prawdziwym populistą i dlaczego to są dyrdymały jajogłowych: ich uczoności ani nie dają chleba, ani nie przynoszą uciechy. Dlatego hasła obrony miejsc pracy przed zjadaczem gołębi czy gwałcicielem kóz, przed salonem, który nie dopuszcza do szwedzkiego stołu, przed Putinem, który chce zburzyć dach nad głową – zawsze trafią łatwiej do przekonania. Najlepszą ilustracją tego fenomenu jest w Polsce stosunek do podatków: z jednej strony „klasa ludowa” też ubolewa nad stanem służby zdrowia czy edukacji, z drugiej – podziela antypodatkową fobię w imieniu beneficjentów Systemu. Do tego dochodzi zrozumiała niechęć do urealnienia cen energii czy żywności. Te by musiały wzrosnąć, gdyby w cenę produktu wliczano koszty utraty ziemi ornej, zanieczyszczenia atmosfery pyłami i dwutlenkiem węgla, ubytek bioróżnorodności, itd.
Niewidzialny parlament
Tu pojawia się problem skutków trwania Systemu, który ma niewidoczny na co dzień parlament. I to nie marszałek Hołownia odgrywa w nim główną rolę. To bowiem parlament inwestorów i wierzycieli, najczęściej z innego kraju. W panującym systemie demokracji liberalnej od wyborów ważniejsze są kursy akcji, a od opinii publicznej – stopy procentowe. To są prawdziwi reżyserzy spektaklu politycznego o małej intensywności historycznej. W spektaklu nie uczestniczą klasy pracownicze, obezwładnione ekonomicznie, politycznie i ideologicznie; obezwładnione przez medialną paplaninę i przez polityków, w tym także broniących „ludu” przed elitą jak PiS. Nie wiążą oni planetarnego kryzysu z kapitalizmem wzrostu gospodarczego i masowej konsumpcji. W tej sytuacji klincz trwa nie tylko w Polsce. Rdzeń Systemu pozostaje nienaruszony – bez większych przeszkód trwa obieg kapitału: inwestycje, zbiorowisko towarów, moc przyciągania świątyń konsumpcji. Tzw. transformacja energetyczna tylko przemieszcza w inne miejsce źródło problemów. Coraz bliżej granicy ekologicznej wzrostu gospodarczego, coraz więcej zbędnych ludzi, coraz trudniej utrzymać hegemonię bogatej Północy, coraz większe różnice w dochodach i majątkach (w ubiegłym roku E. Muskowi przybyło na konto kolejne 98 mld dol.). Trwa też zajadły wyścig zbrojeń, z wykorzystaniem najnowszych technologii – bez żadnych ograniczeń traktatowych. Czy to świat, który miał powstać w nowej epoce Rozumu? Wkraczamy wraz z kolejnym Nowym Rokiem w erę de-wzrostu. Wymusza go mineralna eschatologia, spadek EROEI, czyli coraz więcej energii trzeba zużyć, żeby skorzystać z energii ukrytej w złożu ropy naftowej czy panelu fotowoltaicznym. Czyje potrzeby pozostaną wówczas niezaspokojone? Kto będzie musiał szukać lepszego miejsca do życia niż mała wyspa na wielkim oceanie? Polityków asekurują teraz także technooptymiści – zwolennicy ideologii kalifornijskiej. To sekundanci i utrzymankowie Muska, Bezosa, Zuckerberga. Ich koncerny medialne, think tanki, rady nadzorcze, fundusze wyborcze pozwalają na wygodne życie wszystkim, którzy mogą coś uszczknąć z ich fortuny. Tę zawdzięczają niskim podatkom, rajom podatkowym, prywatyzacji wynalazków poczętych w sektorze publicznym czy możliwości uspołeczniania strat. Wszyscy oni radzi by zastąpić radykalną przebudowę kapitalizmu wielkich korporacji kolejnymi innowacjami, jak obecnie sztuczną inteligencją. Zapominają tylko, że bity nigdy nie zastąpią atomów. Dlatego mineralna eschatologia zaostrzy konflikty o zasoby. Oligarchom i ich politycznym marionetkom na czele z Wujem Samem, pozostanie logika „obiektywnych konieczności”. W rezultacie będzie jak zawsze w dotychczasowych dziejach wspólnot ludzkich: ludzie, którzy zyskają status zbędnych i będą zagrożeniem (np. wskutek migracji) dla dobrobytu oraz bezpieczeństwa uprzywilejowanych – poniosą śmierć przez deficyty żywnościowe, katastrofy naturalne, konflikty wojenne: lokalne czy światowe. Taki będzie przewidywany finał oświeceniowej rewolucji szczęścia i wolności rynku. Może się nim okazać eksterminacja ludzi zbędnych. Przetrwają natomiast oazy dla przedsiębiorczych (chyba obecnie) inaczej. Jeszcze gorsza sprawa z wdrożeniem strategii przeciwdziałania nasilającemu się kryzysowi. Skoro nie ma kapitana na globalnym Titanicu, nikt nie będzie w stanie wmontować w zintegrowaną kapitalistyczną gospodarkę politycznego mechanizmu jej koordynacji, koordynacji na poziomie racjonalności planetarnej. To by się wiązało ze zmianą ładu instytucjonalnego. Np. na początek zamiast WTO i MFW funkcje regulacyjne mogłoby przejąć np. G-20. Tylko kto przejmie od oligarchii zwierzchnią kontrolę nad państwem? Tu znów wracamy do liberalnego populizmu, i jego ułomnej demokracji opartej na „rządach prawa”. W ten sposób powstaje błędne koło. Ani populizm oligarchiczny liberałów, ani drobnomieszczański czy plebejski w imieniu narodowego bieda-biznesu – nie są w stanie przełamać impasu, który wywołuje trwanie Systemu podporządkowanego logice zysku i akumulacji kapitału. Czeka zatem ludzkość wielki kryzys kapitalizmu jaki znamy. Może dopiero on unieważni wszystkie konwencjonalne mądrości o kreatywnych przedsiębiorcach i inwestorach, o wolności i demokracji, o prawach człowieka i obywatela, o nieograniczoności potrzeb. Przyjdzie czas poddania mocy wytwórczych hiperprzemysłowej cywilizacji arytmetyce potrzeb społecznych wszystkich mieszkańców planety. Także dla zachowania globalnego ekosystemu.
Tadeusz Klementewicz